poniedziałek, 30 grudnia 2013

Samba de Janeiro

Wigilia w 40 st upale, z drinkiem z parasolką w ręku, przy egzotycznych dźwiękach? Oj marzy mi się, lub chociaż Sylwester.... :)

http://wsumie.pl/tylko-u-nas/89407-swieta-i-sylwester-w-rytmie-samby

czwartek, 26 grudnia 2013

Polityka prorodzinna

Ostatnio miałam przyjemność rozmawiać z młodymi ludźmi. Studentami. Jedno z nich szukało pracy przez rok. I wreszcie znalazło. Za 8 zł za godzinę. Czyli przy dobrych wiatrach i niezłej harówce wyciągnie jakieś 1100 zł. 
Przez myśl przemknęło im, żeby wyrwać się z rodzinnego gniazda i stworzyć zaczątki swojej rodziny. I tu zderzyli się z opiekuńczą rzeczywistością, Z taką stawką i jedno i drugie musiałoby siedzieć w owej pracy non stop z małą przerwą na siusiu.
A gdzie czas na naukę? Gdzie czas na spotkania towarzyskie, najważniejsze kiedy ma się 20 lat? I jeszcze pozostałe obowiązki, jak choćby sprzątanie pokoju? No właśnie. I taki młody człowiek choćby chciał się usamodzielnić, nie ma szans, nie stać go na wynajęcie najmniejszej kawalerki. 
Wtedy zostaje przy rodzinie, nie gardząc garnuszkiem rodziców, bo nie ma wyjścia. Nie może założyć podstawowej komórki społecznej, pozostaje więc dużym dzieckiem. I choćby się starał, nie poczuje trudu samodzielnego utrzymania, gdzie myśleć trzeba o wszystkim - od zaopatrzenia lodówki w przedziwne produkty typu masło, ser żółty, jajka, przez kupno środków do mycia łazienki, proszku do prania, mydła, żarówek, ścierki do kurzu i innych rozmaitości, które w domu rodziców po prostu są. 
Pozostaje uzależniony od swoich rodzicieli, w czym oczywiście nie ma nic złego, ale w pewnym wieku po prostu zdrowiej jest stać się dorosłym człowiekiem, z pełną odpowiedzialnością za swoje życie. 

Obecna polityka oszczędza młodym ludziom takich stresów. Prawdziwa prorodzinna polityka.

wtorek, 24 grudnia 2013

sobota, 21 grudnia 2013

Skandal

"24 grudnia czyli w wigilię żeby było weselej zamierzam przerwać ciążę" to od tych właśnie słów zaczyna się komentowany wywiad. Potem jest już tylko żałośniej.
Co za ponura, obrzydliwa i godząca w godność człowieka prowokacja. Jest to nawoływanie i publiczna deklaracja chęci zabicia człowieka. Nawet jeśli ten człowiek ma 0,5 mm, to już jest człowiekiem. Taki skandaliczny ekshibicjonizm odsłaniający skłonności mordercze, nasuwa pytanie do takich dam o możliwość zabezpieczania się, sterylizacji czy wstrzemięźliwości zamiast ordynarnej, okrutnej zbrodni popełnianej na własnym dziecku.
Pani Bratkowska zrzuca odpowiedzialność za siebie i swoje (jeszcze a może nigdy) nienarodzone dziecko na przeciwników aborcji. A dlaczego nie może wziąć odpowiedzialności za swoje czyny, ciało, które chciało seksu i mózg, który nie zdążył pomyśleć o konsekwencjach. Bo przecież autorka tej deklaracji chyba wie, skąd się biorą dzieci? I jeśli wie to jakim musi być człowiekiem, że dobrowolnie, publicznie i bez cienia wstydu informuje pod płaszczykiem walki o prawa kobiet o zamiarze dokonania zabicia swojego dziecka?
Otóż pani Bratkowsko: ja też jestem kobietą i gdy mam ochotę na seks a akurat nie planuję dzieci to się zastanawiam najpierw co zrobić. I w tym właśnie momencie biorę odpowiedzialność za swoje ciało, moje i innych (tych najmniejszych) życie. Nie zrzucam jej na kogoś, kto prawnie zakazuje mi dokonania czynu, na który bym się nie zdecydowała ze zwykłych ludzkich powodów i zwykłego szacunku do drugiego człowieka: "i taka osoba (przeciwnik aborcji - przyp. ZC) powinna podjąć decyzję, czy bierze odpowiedzialność za całe życie tego człowieka, który jest w ciąży i całe życie tego człowieka, który się urodzi."
Jest też próba definicji przeciwników aborcji: "ktoś, kto opowiada się nawet tylko za obecnym kompromisem z definicji jest a) szalonym despotą, który myśli, ze może kogoś do czegoś zmusić, b) hipokrytą, który chce przysporzyć kobietom cierpień - wie, że zakaz nic nie da, ale zawsze może poznęcać się nad kobietami. Wreszcie c) cynicznym politykiem, który myśli tylko o promocji swojej partii."
Uważam, że jestem znakomitą kompilacją wszystkich trzech punktów, nie zdążyłam tylko założyć partii.
A z wypowiedzi, na które brak epitetów lub są niecenzuralne wynika, że pani ta żyje w jakimś dziwnym świecie, w którym istnieją biedne, ciężarne, ubezwłasnowolnione kobietki i politycy-hipokryci nakazujący im rodzenia tych dzieci, jakże bardzo niechcianych.
Biedna pani feministka rozpracowała grupę antyaborcyjną dając wnikliwą analizę umysłów: "oni nie chcą ratować życia, oni chcą gnębić kobiety". Moim kobiecym zdaniem zahacza to wręcz o zboczenie tej pani, skoro w każdym samcu widzi wroga i nie jest w stanie dostrzec prawdziwej intencji obrońców życia, zarówno kobiet (tak droga pani istnieją kobiety, które są przeciwne aborcji) jak i mężczyzn ( mężczyźni swoją drogą mają w połowie równe prawo do poczętego dziecka jak kobieta).
Bratkowska pyta prowokacyjne co zrobi przeciwnik aborcji dowiedziawszy się o zamiarze popełnienia tej zbrodni przez osobę "odpowiadającą" za swoje życie. Kpi, czy wezwie policję. A może należałoby takiej pani pokazać film z zabiegu czy choćby zdjęcia usuniętych siłą z łona dzieci, oderwanych nóżek, rączek, ściśniętej małej czaszeczki z której wylewa się mózg, czy szklanych oczek z których uszło życie... Może by ją wtedy sumienie ruszyło, w co osobiście, jako kobieta, wątpię.

Jeśli ktoś ma ochotę przeczytać w całości tą posępną demonstrację pseudo manifestu walki o prawa kobiet to podaję link:

piątek, 20 grudnia 2013

Od żartu do czynu

Że posyłanie sześciolatków do pierwszej klasy jest złe, (nie) każdy rodzic dobrze wie.
Opinia rodzica przeciwstawiona jest opinii psychologa z poradni pedagogiczno-psychologicznej (nie umniejszając kompetencjom psychologów, szydząc jedynie z nieszczęsnej ustawy), który okazuje się lepiej znać cudze dziecko od jego własnych rodziców, bo to właśnie ta osoba władna jest wydać werdykt czy dziecko nadaje się do szkoły czy nie. Na próżno idą obserwacje rodziców, znających swe dziecko od kołyski, towarzyszących mu na każdym etapie rozwoju. Opinia wydawana jest na podstawie obserwacji trwającej zaledwie chwilę - w porównaniu z obserwacjami rodziców.
Jeśli dziecko nie zdradza ewidentnych, widocznych oznak późniejszego (ale nie opóźnionego, stwierdzonego klinicznie) rozwoju to do szkoły pójdzie. Nawet wtedy, jeśli rodzic jest pewien, że akurat jego dziecko nie jest gotowe, bo jest np. niedojrzałe emocjonalnie, bo może wpędzić go w rozmaite frustracje, bo sobie nie radzi i z tego powodu przypnie mu się łatkę kiepskiego ucznia już na cały okres jego szkolnej edukacji. A wszystko to za sprawą chorej reformy.

Czyli jednym słowem, jeśli nie będzie rewolucji w postaci odwołania ustawy albo chociaż pozostawienia rodzicom decyzji czy ich dziecko nadaje się do szkoły, prawdopodobnie rodzice, chcąc uratować swoje dzieci, szczególnie te urodzone pod koniec roku, będą musieli kombinować na zasadzie "Polak potrafi". I choć brzydko kojarzy się „kombinatorstwo” możliwe, że rodzice będą zmuszeni do takiego działania, by ratować maluchy.

Jednym z pomysłów, rzuconych w ramach żartu, jest pomysł rozpoczęcia przez niespełna 6 letnie (bo np. grudniowe) dziecko edukacji domowej. Dziecko uczy się pilnie przez cały rok, a na końcu okazuje się, że surowa nauczycielka-mama nie może dać uczniowi promocji, i postanawia go posłać, po porządną edukację do "normalnej" szkoły, do pierwszej klasy, ale już jako siedmiolatka. Sprytne prawda?

No, ale skoro opinia rodziców nie jest nic warta, bo liczy się szczątkowa obserwacja i kilka testów, przeprowadzonych przez zawodowego ale nie znającego dziecka, psychologa, to chyba nie pozostaje nam, rodzicom nic innego jak stosować wszelkie chwyty. A wszystko przecież tylko/aż dla dobra naszych dzieci.

Jaką jeszcze kreatywnością, pomysłowością, sprytem będą musieli wykazać się rodzice, by nie narażać dziecka na stres i z góry nie skazywać go na porażkę, bo raczej dziecko, które będzie miało (wcale w nie tak rzadkich przypadkach) 5 lat i 9 miesięcy nie poradzi sobie z programem (albo będzie to okupione wielkim trudem, co może zniechęcać w ogóle do nauki), w którym pierwszaki uczą się pisać i czytać się, choćby było najzdolniejsze, nie mówiąc o przeciętniaczkach, których jest najwięcej. 


Słuch wybiórczy

Ciekawe dlaczego, dziwnym trafem dzieciaczki nie są wstanie usłyszeć polecenia, żeby umyły ręce wypowiedzianego głośnym tonem, a są w stanie usłyszeć "mam czekoladę" wypowiedziane szeptem? Czytajcie!


http://wsumie.pl/tylko-u-nas/87921-slyszec-ale-nie-sluchac

niedziela, 15 grudnia 2013

Polecam!

Polecam na prezent, wspaniała zabawa i przepiękne ilustrowane mapy, genialne do nauki o państwach na całej kuli ziemskiej. Minus prywatny ode mnie za brak Portugalii. Reszta fantastyczna!

niedziela, 8 grudnia 2013

Mama w pracy

Zastanawiając się jak nazwać "ruch oporu" wobec feministek, który musi nabrać rozpędu, jako językoznawca z wykształcenia, utworzyłam nowy termin od słowa familia, w taki sam sposób, jak powstała feministka od femina. I w ten sposób wyszła mi familistka
Słowo to pojawiło się po raz pierwszy w ponizszym moim artykule. Wkrótce wyłuszczę, co to słowo oznacza dla mnie oraz jaką karierę bym chciała, żeby zrobiło.

Polecam!

http://wsumie.pl/rodzina/86241-matki-na-rynku-pracy

sobota, 30 listopada 2013

Patriotyzm

Widok galopującego przez salon dziecięcia z hymnem na ustach natchnął mnie do refleksji:

http://wsumie.pl/rodzina/84632-nauka-patriotyzmu-w-rodzinie

Wychowanie seksualne

I jeszcze głos w sprawie wychowania seksualnego dzieci. To rodzice powinni opowiedzieć dziecku o intymnych sprawach, wtedy gdy ono samo zapyta. Rodzic powie to z poszanowaniem wartości drugiego człowieka, w subtelny sposób, zresztą rodzice najlepiej wiedzą co dla ich dziecka jest najważniejsze.
Ale co zrobić kiedy dziecko nie ma rodziny?

http://wsumie.pl/tylko-u-nas/84620-a-moze-jednak-wychowanie-seksualne

niedziela, 24 listopada 2013

Cantucci

Wspaniały przepis na idealne po popołudniowej gorzkiej kawy. Słodkie chlebki z migdałami, palce lizać!
Potrzebujemy: 
350 g mąki
250 g cukru
Szczypta soli
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 jajka
1  żółtko
20 g likieru anyżowgo, który zastąpiliśmy sokiem z pomarańczy i startą skórką z jednej sztuki
200 g migdałów ze skórką
Zapach migdałowy
Wyrabiamy mąkę, cukier, sól, proszek do pieczenia, jajka i żółtko. Po czym dolewamy likier, który starannie wmieszujemy. Na koniec dodajemy całe migdały. Z powstałej masy formujemy trzy bagietki, pieczemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w 180 stopniach, przez około 30 minut, aż nie nabiorą złotego koloru. Po wyjęciu kroimy ukośnie na kawałki około 1 cm. Gdy wystygną podajemy do kawy lub herbaty. Uwaga! Trzeba przechowywać szczelnie zamknięte, bo mogą nabrać wilgoci i nie bedą wtedy smaczne!



Prezenty dla rodziców

Dla mamy:

http://wsumie.pl/tylko-u-nas/83805-macierzynstwo-jest-piekne


I dla taty:

http://wsumie.pl/tylko-u-nas/84016-tata-dobry-na-wszystko

Panowie! Nie zostawajcie w tyle, lajkujcie!

niedziela, 17 listopada 2013

Ginger

Okazuje się, że mając kawałek imbiru, np. kandyzowanego można: wyzdrowieć, rozgrzać się, jeździć samochodem mimo choroby lokomocyjnej, iść na zakrapianą imprezę bo następnego dnia kac pryśnie jak mydlana bańka, i smacznie przyprawić niemal wszystko, co gotujemy. Acha i jest jeszcze afrodyzjakiem. Postać kandyzowana może zastąpić gumę do żucia (sprawdzone!).

Polecam!
http://wsumie.pl/lifestyle/82793-imbir-jest-dobry-na-wszystko#

wtorek, 12 listopada 2013

sobota, 2 listopada 2013

Pisarka - nie da się ukryć - humorystyczna.

Moje rozmyślania w dzień Wszystkich Świętych zaowocowały wspomnieniami nie tylko Najbliższych, ale też osób, które miały wpływ na moje życie. Humorystyczny wpływ. Bardzo im za to dziękuję, choć nie ma ich wśród nas. O jednej z takich osób napisałam moje osobiste wspominki, które będzie można przeczytać wkrótce na wsumie.pl.


http://wsumie.pl/tylko-u-nas/80631-wspomnienie-o-chmielewskiej

Moje artykuły ze wsumie.pl

A oto więcej moich tekstów, które ukazały się na łamach portalu wsumie.pl. Zapraszam!

Co robić, gdy dzieci się  nudzą:
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/62920-z-pamietnikow-matek-polek-zabawa-w-gotowanie

Było też wzniośle i na poważnie:
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/63772-z-pamietnikow-matek-polek-zawodowe-macierzynstwo

Rada, jak sobie radzić w podróży z dzieckiem (temat mi bliski):
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/64169-z-dzieckiem-w-samolocie

Mój kolejny ulubiony. Uwaga! Autentyczna historia:
http://wsumie.pl/lifestyle/66030-uwaga-na-kieszonkowcow

Jak to było na początku września...:
http://wsumie.pl/rodzina/73554-koszmar-minionego-tygodnia

Moja historia:
http://wsumie.pl/rodzina/75118-cud-naturalnego-porodu

Z życia rodzinnego:
http://wsumie.pl/rodzina/75559-chce-slubu-moich-rodzicow-i-kwita

Przygoda, która rozśmieszyła mnie do łez:
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/77185-spacerowanie-z-dzieckiem-nie-jest-nudne

Kilka linków do moich tekstów

A tak się zaczęła moja przygoda z portalem wsumie.pl.
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/55315-z-pamietnikow-matek-polek-nie-ma-jak-baltyk

potem było to...
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/55548-z-pamietnikow-matek-polek-nie-szanuja-matek

nigdy nie wiadomo, jakie zainteresowania przejawi dziecko:
http://wsumie.pl/rodzina/56081-z-pamietnikow-matek-polek-dzieciece-milosci

o czytaniu wieczorem, na wesoło:
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/56458-z-pamietnikow-matek-polek-czytanki-usypianki

Jedno z moich ulubionych
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/61820-sen-o-warszawie

i rarytasek...
http://wsumie.pl/tylko-u-nas/62484-przyjazn-jest-najwazniejsza

czwartek, 31 października 2013

Szlachetne zdrowie

Dlaczego cytuję Mickiewicza w czasie, gdy dzieci są chore, będzie można niedługo przeczytać na wsumie.pl. Zapraszam!

Obiecane :)

http://wsumie.pl/tylko-u-nas/80491-szlachetne-zdrowie

niedziela, 20 października 2013

Kłóćmy się szeptem

Ostatnio moja znajoma miała ostre zapalenie krtani. Iście scenicznym szeptem, bo głos straciła kompletnie,  poinformowała mnie, że jest po niezłej kłótni z mężem. Pomyślałam, że no rzeczywiście iskry musiały lecieć z takim jej głosem. Cała sytuacja wydała mi się tak komiczna, że wpadłam na pewien pomysł na złagodzenie sprzeczek dwojga ludzi... Na artykuł zapraszam na wsumie.pl.

środa, 9 października 2013

Mama Kate

Cały świat wraz ze wszechświatem zamarł czekając na przejście na świat potomka pary książęcej, trzeciego w linii sukcesji do brytyjskiego tronu, po swym dziadku i tatusiu. Po kolei zdawane były relacje, że pojechali do szpitala, bo zaczęła się królewska akcja porodowa, potem długa cisza i w końcu eksplozja radości, bo oto jest już z nami na świecie royal baby! Tysiące Brytyjczyków oszalało na radosną wieść o tym, że jest to chłopiec. Oficjalny komunikat, dość suchy w przekazie, informował,  o godzinie porodu, wadze dzieciątka i że mama, dziecko no i książę William, który uczestniczył w narodzinach, czują się dobrze.
Księżna Cambrige Kate już niemal w pierwszej dobie po narodzinach synka została profesjonalnie sfotografowana, trzymając na rękach swoje zadowolone maleństwo. Uśmiechnięta, piękna, wypoczęta i szczęśliwa. I rozumiem , że uśmiech, który umiała z siebie wykrzesać do obiektywów był wynikiem ogromnego szczęścia z możliwości przytulenia swojego nowo narodzonego, królewskiego bobaska.
I już agencje prasowe informują o tym, że wygłodniała para zamówiła pizzę i fryzjera dla świeżo upieczonej mamy. Całe szczęście, że nie pisali, czego jeszcze mama i dziecko ewentualnie potrzebowali, szczędząc nam i im przyziemnych, fizjologicznych szczegółów. Żadna z agencji prasowych jednak nie doniosła niestety, że najważniejsze dla kobiety, która dopiero co urodziła maluszka jest spokój, cisza i wypoczynek.  Nawet jeśli się jest księżną.
A ja trochę współczuję młodej mamie z powodu całego zamieszania. Uważam, że należy ją podziwiać za to, że tuż po narodzinach wygląda jakby właśnie wróciła z wakacji, a nie przebrnęła przez piękny ale fizycznie wykańczający proces, jakim jest poród. Ekscytacja, że zamówiła fryzjera wydaje mi się nie na miejscu, bo wyobraźmy sobie co by było, gdyby matka króla in spe pokazała się w porodowej piżamce, z rozwianym włosem, nie daj Boże spocona i z rozmazanym okiem?
Jako „nie tak świeżo już upieczona” mama, współczuję księżnej Kate też z innego powodu. Oczekiwanie na narodziny, sam poród, jak i połóg są tak intymnym wydarzeniem, że większość pań po prostu nie życzyłaby sobie zainteresowania połowy świata a na pewno nie zdjęć. Większość młodych mam (jak wynika z moich licznych rozmów), deklaruje, że tym, czego pragnęły po narodzinach najbardziej było wyciszenie i potrzeba zamknięcia się we własnym, domowym zaciszu, nacieszenie nowym dzidziusiem, nauczenie się go, napatrzenie na małą, słodką twarzyczkę, przystosowanie do nowej sytuacji, szczególnie, gdy jest to pierwsze dziecko. I błogi spokój, odcięcie się od świata i skupienie na małym człowieczku. Reszta kuli ziemskiej była absolutnie obojętna. Tu od młodej mamy wymaga się wpuszczenia dość wścibskiej i licznej ludzkości do osobistego świata. Ale może dlatego nie każda niewiasta zostaje księżną.

Można też powiedzieć cynicznie, że chyba w końcu wiedziała, na co się decyduje wiążąc się z księciem „z bajki”. Szczególnie, że na pewno znała historię jego śp. Mamy. Wiem też, że będziemy skrupulatnie informowani o pozostałych faktach i mitach dotyczących książęcej pary i ich synka. Prawdopodobnie dowiemy się o pierwszej kupce, kolce, skazie białkowej, wyrzynającym się ząbku i katarku, niezależnie czy bohaterowie będą sobie tego życzyli czy nie.

niedziela, 8 września 2013

Metody wychowawcze


Moja córeczka, wrażliwe dziecię, przechodzi twardą szkołę relacji międzyludzkich. Płaczliwie reaguje na komentarze nie zawsze milutkich koleżanek. Tłumaczenia nie zawsze do niej trafiają, bo po prostu jest jej przykro, że ktoś na przykład nazwał nową ukochaną małpkę kalafiorem, że ktoś mówi, że jego zabawki są piękne a jej brzydkie, wszystkie jak leci. Musi się nauczyć, że w dżungli ludzkich charakterów są one różne, różnych ludzi będzie spotykać na swojej drodze nie zawsze sympatycznych. Ponieważ teraz rozpoczęła szkołę czekam tylko jak prędzej czy później przyniesie jakiś smuteczek do domu, bo ktoś powie ze ma krzywy warkocz albo okropny piórnik.
I czasu oczywiście nie cofnę ale zastanawiam się czy "twarde" wychowanie nie jest przypadkiem lepsze, że łatwiej by jej było gdyby nie była taka wrażliwa, umiała się odgryźć i nie przyjmowała się każdym nietypowym lub brzydkim zachowaniem? Tylko kiedy zacząć taki twardy wychów? Już w kołysce czy jak zacznie mówić? Charakter chyba dostaje się z urodzeniem, wrażliwość też ale czy można wychować czy nastawić tak dziecko, żeby było "twarde" i niezbyt wrażliwe? I jak to zrobić?

środa, 28 sierpnia 2013

Liczenie krów

Jadąc z okolic stolicy na północ w okolice Półwyspu Helskiego wybraliśmy drogę prowadzącą przez jak największą ilość autostrad. Trochę więc musieliśmy nadrobić kilometrów, ale za to komfort podróży po nowiutkiej nawierzchni europejskiej szosy mógł wynagrodzić nam dłuższą ale szybszą jazdę do upragnionej nadmorskiej destynacji. Mógł , ale nie wynagrodził ponieważ to, co nadrobiliśmy gnając w miarę pustą autostradą straciliśmy w eleganckim parokilometrowym korku do bramek wyjazdowych z prawie światowej klasy autostrady. Nagle się okazało, że wszyscy chcą płacić za tę niewiarygodną przejażdżkę  ekskluzywną szosą. I trzeba było stać. W środku samochodu atmosfera zrobiła się dość napięta, uwięzione w fotelach dzieci  postanowiły powoli zacząć się buntować, bo wiadomo że nic ciekawego nie może się dziać w zwykłym, powolnym jak żółw, upalnym korku. Najmłodszy dał się przekonać łykiem napoju, starsze trzeba było zabawiać intelektualnie.
Zaczęliśmy od zabawy w szukanie krów na okolicznych polach. W wersji dla starszaków krowy owe się liczy i wygrywa oczywiście ten, kto naliczy najwięcej. Dorośli liczą wtedy na uczciwość dzieci. Moje maleństwa jeszcze tajemnej wiedzy matematycznej nie zgłębiły na tyle by pogodzić ekscytację znalezioną krową ze sztuką zapamiętania jej kolejnego numeru. Nagrodę więc miał zdobyć ten kto w ogóle dostrzeże jakąś łaciatą parzystokopytną postać, przeżuwającą niespiesznie soczystą trawę. Jednak jak powszechnie wiadomo w korku krajobraz nie przesuwa się zbyt szybko. Spokojna więc, że zanim moje potworki wypatrzą żądane zwierzę minie trochę czasu i trochę drogi pokonamy. Nie minęło jednak parę chwil a moja najstarsza pociecha wykrzyknęła niczym Archimedes "eureka!", oznajmiając fakt dostrzeżenia zwierzęcia głośnym "ja widzę!!!". Spłoszona, że dałam za łatwe zadanie i będzie trzeba wymyślać nową konkurencję, zaczęłam się rozglądać za zwierzem, ale nic nie dostrzegłam. Spytawszy więc córeczkę gdzie widzi krowy, dostałam odpowiedź: "Widzę!!! O tam!!! Dwa bociany!!!". 
A potem już tylko plaża, piasek, słońce i fale, harce, swawole i zabawy. Oraz coraz sprytniejsze rozwiązania i komentarze mych rezolutnych maleństw. 

niedziela, 18 sierpnia 2013

Wakacje!

Tradycyjnie wybraliśmy kierunek polskie wybrzeże. I tradycyjnie byliśmy zadowoleni, bo oprócz tłumów za parawanami, petów w piasku, śmierdzących przyplażowych toalet i głośnych współtowarzyszy, plastikowych, nadbałtyckich pamiątek rodem z Chin, wpychających się bez kolejki, czyhających na wolny stolik zgłodniałych wczasowiczów, ości w rybach i braku miejsc parkingowych, na prawdę jest uroczo. 
Sezon letni, jak wiadomo obfituje we wszelakie owocowe rarytasy i na szczęście pośród kół ratunkiwych i innych bibelotow można spotkać małe straganiki uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców i warzyw. Pięknie i obficie ułożone morele, śliwki, kiście winogron ciemnych i jasnych, soczyste jabłka, różnokolorowe pożyczki, jeżyny, borówki, pomarańcze, maliny zachęcają do kupienia swymi barwami i soczystością. Tarcze słoneczników ułożone wśród kolorowych owoców nie pozwalają przejść obojętnie. 
Plaża robi dobre wrażenie, woda coraz czystsza, piasek jakby bielszy, roślinność bardziej zielona. Kiedy niebo błękitne a słońce palące, szum fal koi nerwy i uspokaja, wtedy nawet można przymknac oko na niektóre pewne przykre zdarzenia typu przedziurawiona opona, która zechciala sie zepsuć akurat w sezonie. Trochę jej w tym pomoglam jadąc na kapciu pareset metrów. Pompka do dmuchanych materacy i zabawek o fantazyjnej nazwie "Pansam". Sens nazwy dotarł do nas kiedy trzeba było siłami płuc nadmuchać wszelakie koła i plastikowe skutery.
Zasypane foremki w kształcie ulubionych statków były prawdziwą tragedią.
Ale mimo wszystko nasz polski Bałtyk jest najcudowniejszy! Byle tylko nie padało.

środa, 24 lipca 2013

Zakupy z dziećmi

O rzucaniu się na podłogę sklepową nie będzie, bo tego nie doświadczyłam, ale zakupy z maluchami wymagają żelaznych nerwów. Zapraszam!

http://wsumie.pl/rodzina/67299-zakupy-z-dziecmi




wtorek, 16 lipca 2013

Czas nad wodę!

...Rodzinne wypady nad wodę służą wszystkim. Rodzice, wymieniając się opieką nad dziećmi, też chętnie korzystają z dobrodziejstw wszelakich wód. Nie ma nic cenniejszego niż pływanie wieczorem w uspokojonym po upalnym dniu jeziorze, pływacki wypad poza bojki strzeżonego kąpieliska, czy żabi skok na sam środek basenu, do usytuowanego tam baru z orzeźwiającymi napojami. Ochłodzenie i aktywny relaks są absolutnie bezcenne....


Pełna wersja wkrótce w moim artykule dla portalu wsumie.pl


sobota, 13 lipca 2013

Wycieczkowe menu

Wybierając się na wycieczkę, nawet najkrótszą, zawsze pilnuję, żeby wziąć jakąś drobną przekąskę. Z doświadczenia mojego bowiem wynika, że gdy tylko rusza środek lokomocji, który danego dnia ma zabrać rozbawione towarzystwo na prześwietne wojaże, nagle okazuje się, że wszystkie żołądki dopada nieznośne ssanie. Mamy więc na wyposażeniu specjalną niewielką torbę, do której pakujemy jedzonko oraz pozostałe niezbędne gadżety. Oprócz zestawu pomocniczego w postaci ogromnej ilości chusteczek, najlepiej nawilżanych, które znakomicie czyszczą nie tylko konsumenta posiłku ale też jego upaćkane czasem otoczenie oraz pozwalają na wrażenie „umycia” rąk przed posiłkiem, przydatne jest też stado foliowych torebek, na różnego rodzaju resztki, które zgrabnie można zawiązać i wyrzucić do najbliżej napotkanego kosza na śmieci.
Największym hitem naszych wycieczek są jednak racuchy, które stanowią słodką przekąskę, mimo, że do stworzenia tego dzieła na szczęście nie dodaje się cukru...

Więcej wkrótce w moim artykule dla portalu http://wsumie.pl/






Hiszpańska przygoda

...Ale pomysłowi i sprytni kieszonkowcy prześcigają się w sposobach okradania. I tak oto podobno "modny" ostatnio i już znany miejscowej policji w Barcelonie, jest sposób "na ptasie gówienko", który niedawno stał się też udziałem mojej dobrej znajomej. Sytuacja wygląda następująco:...

http://wsumie.pl/lifestyle/66030-uwaga-na-kieszonkowcow


poniedziałek, 8 lipca 2013

Tydzień adaptacyjny

Już niedługo moje kolejne dziecię wyfrunie z gniazda. Na szczęście tylko do przedszkola czyli na parę godzin. A mi się już łezka kręci na samą myśl. Podążając jednak za najnowszymi metodami zgłosiłam kandydaturę synka do zajęć adaptacyjnych, na które oczywiście się dostaliśmy mając już wcześniej zaklepane miejsce w placówce przedszkolnej. Problemem jest tylko jedna kwestia, że zajęcia te odbywają się na początku lipca, a grupa rusza, jak wszędzie indziej w Polsce czyli na początku września. Widocznie ma to sens, choć wydaje się, że takiego może nie mieć, a może przyczyna jest bardziej prozaiczna, jak remont obiektu lub po prostu wakacje personelu.


Według optymistycznego scenariusza synek będzie teraz tęsknił i marzył  przez całe półtora miesiąca do tego bajkowego miejsca i fantastycznych kolegów, których tam poznał. Teoria zakłada, że trzylatek będzie pamiętał ten niesamowity tydzień i we wrześniu z pieśnią na ustach pomaszeruje do przedszkola i chętnie tam zostanie od razu. No cóż, rzeczywistość może być trochę inna...
Psychologowie bowiem twierdzą, że zmiana jaką jest pojawienie się dzieciaczka w przedszkolu wywołuje u małego człowieczka emocje (jest to zupełnie naturalne) i wyraża ono te emocje płaczem. Źle podobno jest wtedy, kiedy dziecko nie płacze. Więc niezależnie od  zajęć adaptacyjnych i tego kiedy i w jakiej ilości się odbywają, przeżycia na początku września będą i tak czy inaczej trzeba siebie i maluszka do tej sytuacji dobrze przygotować.

Szerzej wkrótce na http://wsumie.pl/ . Zapraszam!


środa, 3 lipca 2013

Statkiem po Wiśle

Korzystając z pięknej, słonecznej, letniej pogody postanowiliśmy weekendowo uprzyjemnić dzieciaczkom czas i zorganizować im romantyczną wycieczkę statkiem po Wiśle. Nie znając rozkładów ani nie mając konkretnego planu mieliśmy dzieci zabrać mniej więcej w okolice, gdzie zdawało się nam, że mogą jakieś stateczki albo słynne rzeczne tramwaje zabierać spragnionych wrażeń pasażerów.
Zanim wyruszyliśmy  z domu dzieci zdążyły pokłócić się, czym popłyniemy, statkiem czy łódką. Udało się  rozjemczo ustalić, że zobaczymy co będzie dostępne na miejscu. Zrobiwszy pyszne i niezbędne na wyprawę kanapki, spakowawszy banany i napoje wreszcie ruszyliśmy w kierunku umożliwiającym nam skorzystanie z lokalnej atrakcji w postaci rejsu po rzece. 
Zaparkowaliśmy w okolicach mostu Gdańskiego  i postanowiliśmy spacerkiem poszukać przystanku wodnego środka transportu. Na bulwarze przywitało nas słońce, szum wody, smrodek nadbrzeża i komary. Brązowo-ruda woda zachęcała raczej do ucieczki z miejsca rozrywki, ale dzieci były nieugięte i niezrażone. Po przejściu zaledwie kawałka spostrzegliśmy miejsce do cumowania i rozkład „jazdy” promu, który sprawnie przewozi pasażerów na drugi brzeg w pobliże warszawskiego ogrodu zoologicznego.  Dzieciątka bardzo ucieszyły się z tak nieoczekiwanego obrotu sprawy i w ten oto sposób znaleźliśmy się w zoo. Zawsze lepiej jest mieć jakiś cel podróży, szczególnie jak się jest w wieku przedszkolnym, a zwłaszcza jeśli tym celem jest zoo. 
Prom przypłynął wkrótce po tym jak go żeśmy znaleźli. Wnieśliśmy nasze manatki (wózek, rower, hulajnoga) na pokład i rozsiedliśmy się wygodnie na szarych krzesełkach. Ale prom nieoczekiwanie równie szybko przewiózł nas na drugą stronę. Nie zdążyliśmy popodziwiać widoków, opalić się, zjeść stada kanapek, pograć w karty, skorzystać z toalety, której nie było, zrobić pamiątkowych zdjęć (jedno się udało :)) ani, na szczęście, znudzić się.
W drodze powrotnej natknęliśmy się na spory i dość nerwowy, czekający na prom, tłumek, który rzucił się do wąskich drzwiczek niczym lew na swoją ofiarę. Postanowiliśmy odczekać na swoją kolejkę, tym bardziej, że częstotliwość kursów była duża, istniała więc szansa, że na któryś się załapiemy. I znów przez około dziesięć minut mogliśmy pobyć wilkami morskimi, aż do zejścia na ląd. 

Dzieci były zachwycone. Na rzeczne stwory nie natrafiliśmy, nie licząc kilku korzystających z kąpieli słonecznych i przesiadujących na plaży. Nie było też sztormu, czego obawiał się mój środkowy pirat. Było za to szczęście na małych twarzyczkach, bo okazało się, że wycieczka rzecznym promem była niczym wisienka na torcie i dodała smaczku prozaicznej wyprawie do zoo.

Więcej wkrótce na portalu http://wsumie.pl/

środa, 26 czerwca 2013

Dziecko + samolot

Podróżując samolotem z dzieckiem nie trzeba się bać. Ani samolotu, ani dziecka.Wszystko można sobie tak zorganizować, by dziecko nie zmęczyło się za bardzo, nie znudziło i nie miało innych dolegliwości, na które świetnie pomaga  i jest niezbędna pewna torebka umieszczona w każdej kieszonce w fotelu samolotowym.
Kiedy dziecko ma około roku trudno wytłumaczyć mu pewne zjawiska a racjonalne argumenty nie zawsze trafiają do małej główki. Co prawda zaczyna się bardzo interesować światem zewnętrznym, czyli można go zachęcić do zobaczenia samolotu od środka, ale konieczność zapięcia dziecka w pasy, kiedy ono jest właśnie na etapie wschodzącej gwiazdy trudnej sztuki przemieszczania się na dwóch kończynach dolnych, wymaga nie lada sprytu oraz mocnych nerwów rodzica i współpasażerów.
Ale po kolei. Na początku proponuję zaplanować sobie dzień by do lotniska dotrzeć w miarę wcześnie. Można  wtedy pokazać dziecku samolot, który zawsze wygląda jednak inaczej niż w książeczce, bo choćby różni go rozmiar.
Dostawszy się do środka lotniska, już w oczekiwaniu za zaproszenie do samolotu, trzeba jakoś czas zorganizować maluchowi. W zależności od lotniska pomocne okazują się przeszklone szyby z widokiem na płytę lotniska, na której dużo się zazwyczaj dzieje. Lotniskowy barek i inne sklepiki, choć portfel boli przy płaceniu, też mogą się okazać pomocne.
A po wejściu do samolotu dzieje się tak dużo i szybko, że za chwilę okazuje się, że trzeba zapiąć pasy i wystartować. Z doświadczenia wiem, że maluszkowi łatwiej znieść początek i koniec podróży na kolanach u mamy, więc zamiast fotelika samochodowego (tym bardziej, że potrzebne byłoby wykupienie dodatkowego miejsca) proponuję skorzystać ze specjalnych pasów, które dopina się do swoich. Ssanie i połykanie napoju pomaga małym uszkom znieść różnicę ciśnień, szczególnie dokuczającą w trakcie startów i lądowań. A oprócz tego bliskość i przytulanie pomogą maleństwu odnaleźć się w niecodziennej sytuacji.
W czasie samego lotu, jeśli pozwalają warunki atmosferyczne, można pospacerować z maleństwem na rękach, dać do zabawy pokładowy magazyn (moje dziecię niczym świnka morska uwielbiało i często starało się,  zjadać papier), plastikowy kubeczek a na dłuższych trasach można nawet dostać drobne zabaweczki, dozwolona jest też własna zabawka, którą da się wnieść na pokład, proponuję jednak nie przesadzać z ilością. Minęły niestety czasy kiedy w ramach rozrywki, w trakcie lotu, można było zwiedzać kabinę pilotów. Zresztą, jak podczas każdej podróży, trzeba wykazać się wymyślną kreatywnością i samolot nie jest tu wyjątkiem.
Mały pasażer jest zawsze entuzjastycznie i z czułością witany na pokładzie samolotu. I, jak to w życiu bywa, czasem też jest entuzjastycznie i z mniejszą już czułością żegnany, szczególnie przez innych pasażerów i zwłaszcza jeśli podczas lotu głośno i dobitnie wygłaszał swoje zdanie. Ale wszystko można przetrwać, zwłaszcza, gdy celem podróży jest ciepła, tropikalno-turkusowo-nadmorska, destynacja z białym piaskiem na szerokich plażach i egzotyką w nazwie…

Po więcej zapraszam wkrótce na wsumie.pl


wtorek, 18 czerwca 2013

Anonim

Wróciwszy w ubiegłym roku  z wakacji wypoczęci, opaleni i z naładowanymi bateriami przekroczyliśmy próg naszego domostwa. Dzięki pomocy kochających nas osób nie zdechły nam kwiatki, kurz nie pokrył grubą warstwą naszych podłóg, a lodówka okazała się zaopatrzona w prowiant pozwalający przetrwać jeszcze parę dni, zanim dojdziemy do siebie po zderzeniu z pourlopową rzeczywistością.
I wtedy sprawdziliśmy zawartość skrzynki na listy. Mimo regularnego opróżniania sporo było kopert ale wśród nich wyróżniała się złożona kartka wyrwana z darmowego notesu z szarego papieru, jaki w prezencie ślą różne firmy w celu zwiększenia wagi przesyłki. Na pierwszej stronie widniał jedynie nasz adres, żeby, zapewne,nie było wątpliwości do kogo jest adresowana. A w środku… uroczy anonim zaczynający się od dobrotliwego „Drodzy mieszkańcy urokliwego osiedla…”. Zaciekawieni postanowiliśmy przeczytać dzieło. We wstępie nasz osiedlowy literat wyjaśnił nam uprzejmie, że ponieważ „oni wszyscy” (autor lubi widocznie odpowiedzialność zbiorową) starają się utrzymać na poziomie ich ogródki i teren wokół domów „by czystość, ład, porządek i piękno zadbanej zieleni cieszyło na co dzień ich oczy”, my też jesteśmy wezwani do takiej działalności. Szkoda, że czystość i piękno relacji sąsiedzkich zostało zniszczone poprzez ten wspaniałomyślny gest.
Dostaliśmy dobrą radę co powinniśmy robić a czego nie. Autor rozkosznego poematu zwracał się w nim z „uprzejmą prośbą” abyśmy „nie trzymali na widoku przedmiotów szpecących urok Naszego Osiedla” mając na myśli „często porozrzucane zabawki na podjeździe”. Zapomniano dodać obrzydliwe, obślinione, brudne i poobdrapywane zabawki małych, zakatarzonych gnomów, które nic tylko krzyczą i głośno się cieszą, dłubią w nosie i plują zakłócając sielankę „naszego urokliwego osiedla”.
Końcówka elaboratu była równie zabawna co cała jego treść, ponieważ szanowny anonim podpisał się „Dziękujemy. Przychylni Wam Ludzie”. Żałowaliśmy tylko, że ktoś nie posklejał wyrazów z liter wyciętych z gazety, radość nasza byłaby wtedy zapewne większa, a może i docenilibyśmy pracochłonność przedsięwzięcia.
Na pocieszenie mnie (byłam wtedy w ciąży i bardzo się przejęłam) zaczęliśmy snuć sobie z mężem wizję, jak ów sąsiad lub raczej sąsiadka (wydedukowaliśmy to klasyfikując charakter pisma jako kobiecy) zakrada się zbliżając na palcach w okolice naszej skrzynki pocztowej, koniecznie wieczorową porą, na pewno w czerwonym kapeluszu, bo, jak wiadomo, czerwony kapelusz jest zawsze podejrzany,obowiązkowo w drelichowym czarnym płaszczu z postawionym kołnierzem i z rozbieganym wzrokiem, kręcąc głową na wszystkie strony w poszukiwaniu świadków zdarzenia, którzy chwilę później też dostaliby przyjemny liścik, wrzuca bezgłośnie do skrzynki list, po czym oddala się szybko, udając, że pilnie obserwuje rozgwieżdżone, letnie, romantyczne niebo.
Ps. Po pełną wersję zapraszam wkrótce na wsumie.pl


sobota, 15 czerwca 2013

Kulinarnie inaczej

Będąc zapalonym wędkarzem faktów, miłośniczką kuchni z głową oraz amatorką łączenia literek w wyrazy i tychże w zdania, zawsze czułam, że czegoś mi brakuje.
Aż tu nagle powstał portal wSumie.pl wyławiający i serwujący najznakomitsze i najsmaczniejsze kąski z kraju i ze świata. I na dodatek okazało się, że mogę czasami przyczynić się do przygotowania tej wspaniałej uczty, tworząc niekiedy jeden z jej składników w postaci drobnej przekąski.
Jeśli więc ma ktoś apetyt na zdrową porcję wiadomości, podaną apetycznie i ze smakiem zapraszam do konsumpcji wSumie.pl.
Wyłowione z "Sieci" nazwiska oraz dodanie szczytpy nowych sprawią z pewnością, że wSumie.pl stanie się prawdziwym rekinem internetowym. Bo to w sumie bardzo fajny portal.

czwartek, 23 maja 2013

Świeć przykładem i odblaskiem!

Chcesz być widoczny? A najlepiej hen widoczny? Zajrzyj na stronę kampanii henwidoczni.pl gdzie prowadzona jest akcja przeciw ciemności. Nie umysłowej ale na ulicach, parkach, jezdni. I nie chodzi o walkę z niedziałającymi latarniami.
Otóż zbliża się sezon, kiedy przynajmniej jedno z rodziców będzie uprawiało przymusowy jogging, goniąc swą pocieszkę uczącą jeździć się na dwukołowym rowerku. Niekiedy dopiero po pracy i choć dzień mamy długi w końcu zaczyna się zmierzch. Wtedy rowerek i rodzic muszą być widoczni dla własnego bezpieczeństwa. Odblaski na kołach załatwiają sprawę.
Niektórzy zaczynają jogging z własnej nieprzymuszonej woli i wtedy odbywa się on dopiero o zmierzchu lub nawet już po. W zależności kto, gdzie mieszka oczywiście, ma do przebiegniecia conajmniej parę ulic, znam przypadki biegania wręcz po ulicy, bo nawet pobocza jakimś cudem brak. Wtedy odblask lub kamizelka, wzorem naszych północnych sąsiadów Norwegów, powinny być brane z domu automatycznie, jak bierze się kluczyki z zamiarem jazdy samochodem.
Mamy z wózkami też powinny świecić przykładem i odblaskiem. Na prawdę trudno czasem zauważyć taki wehikuł, szczególnie jeśli jest, jak mój, w kolorach ciemnych z przewagą czarnego.
Gustowny odblask oznajmia całemu światu, że oto idzie, biegnie, jedzie osoba dbająca o bezpieczeństwo swoje i innych.
Zmęczeni kierowcy niewiele widzą, ale świecący, przemieszczający się odblask, zauważą na pewno. Tak więc wyjdźmy na ulice z szablą, to jest odblaskiem, w dłoni i zawalczmy o własne bezpieczeństwo.
 Acha, zawieszony na sznureczku jako breloczek może się stać ulubioną zabawką każdego niemowlaczka, który dzielnie usprawnia chwytanie przedmiotów. Oczywiście pod opieką dorosłych.

środa, 15 maja 2013

Na randkę, w ciemno

Nie sposób jej po prostu minąć. Zmusza do zawieszenia wzroku na kilka sekund a potem wciąga do środka, kusząc finezyjnym wystrojem. Mała kawiarenka nomen omen "La Petitte" na Noakowskiego 8.
Człowiek jest bezsilny wobec czarodziejskiego klimatu a powalony na nogi pięknem miejsca, dostaje kolejny "cios" zamawiając niebiańską rozkosz pod postacią tortu kawowo-bezowego.
Gdyby ten tort był na fb musiałby mieć z milion lajków.
Jego delikatny acz wyrazisty smak, aksamitna konsystencja kremu przełożonego kruchymi, chrupiącymi bezami, słodycz złamana kroplą alkoholu oraz mistrzowska równowaga proporcji pozwalają zrozumieć pojęcie ambrozji, po czym zapomnieć o reszcie świata.
Serwowany w najpiękniejszym miejscu w Warszawie jest strzałem w dziesiątkę na uroczą, niezapomnianą randkę.
Doskonałość w czystej postaci, ale uwaga! skosztowanie grozi uzależnieniem.
A mogłam napisać wyjątkowo smaczny deser w bardzo stylowej knajpce  :)

piątek, 10 maja 2013

To już nasze! Polskie!

Zaczęło się od tradycyjnego pytania "po ile?". Usłyszawszy cenę nie zlękłam się na szczęście na tyle, żeby uciec. Dwóch sprzedawców było wyraźnie zadowolonych, że w końcu ktoś podszedł do ich prowizorycznego stoiska, skleconego naprędce ze starego stolika i ogrodowego parasola. A czy to są polskie truskawki? -spytałam chcąc przerwać męczącą chwilę ciszy, gdy jeden z panów, z charakterystycznym dla dzieci jak wykonują ciężką, umysłową pracę, wywalonym języczkiem odważał prawie precyzyjnie pół kilo dość świeżych owoców. Usłyszawszy zdawkowe potwierdzenie drążyłam dalej.
Ale to chyba szklarniowe, spod folii? - popisałam się branżowym językiem i znajomością tematu, co wywołało u obu panów nieoczekiwany wybuch radości. Przez chwilę widziałam ich jak rzucają się na ziemię, rechoczą i tarzając w kurzu trzymają się za obolałe od śmiechu brzuchy.
Pani! - powiedział w końcu jeden z nich uspokoiwszy oddech- no pewnie, że szklarniowe, przecież za zimno na "z pola".
Po dokonaniu transakcji odeszłam zadowolona z polskich truskawek i z tego, że mogłam być dowcipem dnia dla obu handlowców.
Potem tylko coś mnie tknęło, odezwała się moja wrodzona podejrzliwość i podpowiedziała, że ich entuzjazm  wywołany moim pytaniem mógł się wziąć z faktu, że truskawki na przykład były pochodzenia hiszpańskiego oraz zostały zakupione w Auchanie na promocji?
Tak czy inaczej, po tak długiej zimie, naprawdę smakowały wyśmienicie!

Trwaj chwilo, jesteś piękna!

Nie ma chyba nic przyjamniejszego niż gdy po dusznym dniu przychodzi ciepły lecz orzeźwiający jak dobrze schłodzona, pomarańczowa oranżada, letni, miękki deszcz.
W oddali słychać burzę, błyskają pioruny a wzmagający się wiatr, jak nadmorska bryza, oczyszcza atmosferę, ciało i umysł. Krople mistrzowsko, z delikatnością dziecęcych paluszków stukają o parapet, jak wirtuoz na pianinie.
Roślinność bucha zielenią, niczym już nie powstrzymywana, kwiaty rozwijają swe kolorowe, pachnące pąki, drzewa nagle stają się gęste od młodych, zielonych liści. Wszystko w jednej sekundzie.
A potem robi się na chwilę cicho, burza odchodzi, deszcz ustaje, i od nowa ptaki zaczynają śpiewać, samochody jeździć, dzieci hałasować, psy szczekać. Okoliczne odgłosy wracają do normy: sąsiad meloman puszcza z powrotem swoje umc umc, bandy urwisów biegają krzycząc i śmiejąc się, samochody trąbią, motocykle osiągają zawrotne prędkości w kilka sekund o czym informuje przeraźliwy ryk silników, koty miauczą, samoloty latają tuż nad głowami, telefony dzwonią, radio ciut za głośno komentuje rzeczywistość.
Doskonale rozumiem wtedy doktora Fausta, nawet jeśli wypowiedział swe słynne słowa w innych okolicznościach.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Dla pająka

Pająk, wg Wikipedii, rząd pajęczaków, do którego należy około 40 tyś. opisanych gatunków, zwierzęta typowo lądowe, o różnej wielkości. Jest wyjątkowo obrzydliwy, szczególnie straszący swoją szybkością uciekania przed kapciem. Sześć par odnóży załatwia sprawę.
Wyobrażenia o jego bytności pod ubraniem przyprawiają o wyjątkowo nieprzyjemne uczucie nerwowego swędzenia, połączone z przerażającymi myślami o skutkach ukąszenia tegoż stawonoga. Znam jednak przypadki sympatii i innych pozytywnych uczuć żywionych do pajączka.
Oto pewien prawie 5 miesięczny malec wyśpiewuje swą pierwszą w życiu formę muzyczną, wyraźnie kierując swe artystyczne popisy w stronę ściany ozdobionej wspaniałym, czarnym, szybkonogim pajęczakiem, niewzruszonym, w przeciwieństwie do mamusi, mistrzowskim wykonaniem przecudnej arii prawie operowej.
Jest też znana w pewnych kręgach historia, jak troskliwy tatuś upolowawszy czyhającego na jego małą córeczkę pająkowatego potwora, naraził się na gniew i smutek dziecięcia, gdyż okazało się, że ten akurat osobnik miał wyjątkowo śliczne, niebieskie oczka, co według dziewczynki powinno być czynnikiem ocalającym mu pajęczy żywot.
Ciekawe więc kiedy człowiek z fascynacji małym, szybkobieżnym zwierzątkiem przechodzi do fobii, czasem nawet arachno-, ścigając nawet najmniejsze okazy tego gatunku? Fu

niedziela, 14 kwietnia 2013

Kurczak z wyspy Św. Tomasza czyli po karaibsku.

Płynąc wielkim statkiem typu turystyczny po turkusowym morzu karaibskim, zawinęliśmy do odpowiednio przygotowanego portu na tropikalnej, zielonej wyspie St. Thomas. Wyspa dość górzysta, na szczyty prowadząca przez wąskie, kręte dróżki, po których wiozły turystów dżipy pozbawione szyb, lecz zaopatrzone w specjalne rury, dające dodatkowe wzmocnienie. Jazda bez trzymanki.
Momentami miałam wrażenie jakby auto pod kątem 90 stopni wspinało się, brnąc w górę. Jeszcze ciekawiej było z powrotem, gdzie widok przez przednią szybę przypominał obrazki z roller costerów, które widuje się jedynie na filmach, bo są zbyt strome, by mogły być prawdziwe.
U szczytu naszej góry czekał nas zapierający dech w piersiach widok oraz możliwość skosztowania popisowego, regionalnego dania, pachnącego słońcem, egzotyką, przyprawami i integralną z klimatem tropików wonią mleczka kokosowego. Zaciekawiona niespotykanym smakiem spytałam o przepis, który zanotowałam roboczo na papierowej serwetce.
Na koniec kupiwszy miejscowy łańcuszek na nogę, zrobiony z kolorowych koralików, popędziłam w stronę wzywającego z oddali gongiem do dalszej podróży naszego statku.
Ale przepis już miałam! Poniżej zamieszczam jego zeuropeizowaną z braku dostępności niektórych składników wersję, wypróbowaną osobiście i dzielnie dorównującą oryginałowi.
Danie dla czterech osób, chyba że komuś bardzo zasmakuje, to wtedy tylko dla trzech:
4 świeżutkie, pojedyncze piersi kurczaka
1 duże, obrane, najlepiej twarde jabłko
1 paczka rodzynek
1 paczka orzechów nerkowca
1 cebula
1 puszka mleczka kokosowego
1 opakowanie curry
oliwa do smażenia, po szczypcie: gałki muszkatałowej, cynamonu, kardamonu i soli.
Najsampierw podsmażamy pokrojonego w zgrabną kostkę kurczaka, po czym po kolei dodajemy pozostałe elementy, by na koniec zalać je mleczkiem kokosowym i dusić około 10 minut na tzw. mocnym ogniu. Zmniejszamy płomyk i dusimy około 25 minut, według upodobania co do stopnia miękkości ww składników. Podajemy z ryżem. Do dzieła!






niedziela, 7 kwietnia 2013

Sport ekstremalny

No to już chyba wiosna idzie.
Otóż wybrawszy się na niedzielny, słoneczny spacer z rodzinką po dzielni, wywąchaliśmy jednym z naszych zmysłów niewątpliwą oznakę, zbliżającej się nieuchronnie acz potwornie powoli, upragnionej wiosny.
Mianowicie do naszych stęsknionych ciepła nozdrzy wdarła się cudowna woń ogólnie pojętego grilla...
Zapach pieczonego mięsiwa typu żeberka w miodowej glazurze z nutką cebulową oraz swądek nieco przypalonego pieczywa (niektórzy to robią specjalnie) pobudził nasze ślinianki i ciekawość gdzież to i jaki śmiałek porwał się na tak karkołomną rozpustę jak grillowanie wśród śniegu.
Niestety jednak wiatr zniweczył nasze wysiłki dochodzeniowe przywiewając z różnych, niezidentyfikowanych stron smakowite aromaty.
Nie mniej jednak sezon można uznać za otwarty.
Ciekawe czy grillowanie na mrozie będzie kiedyś dyscypliną olimpijską. Bo czemu by nie, jest to tak samo ekstremalne jak pływanie synchroniczne czy strzelectwo. Zawsze można w razie czego zaprosić na ucztę wszechobecnego, szczególnie tej wiosny, bałwana. On na pewno lubi sporty ekstremalne.

sobota, 30 marca 2013

Coś krótkiego, świątecznego

Moja spostrzegawcza córeczka (5) tłumaczy swojemu asertywnemu braciszkowi (3) (który ostro protestuje, że absolutnie nie pójdzie do kościoła, wpisując się w ten sposób w modny ostatnio nurt antyklerykalny połączony z fobią katofashystowską), że święcenie jajek będzie bardzo krótkie. Ksiądz tylko machnie pędzlem i wychodzimy. Wesołych Świąt!

piątek, 22 marca 2013

Owoc zakazany

Mój synek przejął, zupełnie nie wiem skąd, brzydki zwyczaj plucia. Oczywiście jest to zakazane, i oczywiście bardzo pociągające dla małego chłopczyka, jak wszystko co zakazane. Można rzec, że nawet ma nastawiony swój radar, celnie wyłapujący wszelkie brzydkie wyrazy i zakazane rzeczy. Usłyszawszy więc w bajce, czytanej przez dziadka: "...kontemplując..." błyskawicznie spytał: "gdzie pluli?".
Przypomina mi to rodzinną anegdotę, jak pewna mała, sprytna dziewczynka ucząc się zawiłości języka polskiego i wiedząc, że pewnych wyrazów używać nie należy wykombinowała taki oto sposób spożycia zakazanego owoca, uwaga cytuję: "...wiem, że nie można mówić dupa, ale Maciek na podwórku mówi dupa i chyba nie wie, że dupa to brzydko mówić, ale ja wiem, że dupa to brzydkie słowo i na przykład na podwórku nie mówię dupa, i w ogóle nie mówię dupa, bo dupa to brzydkie słowo...". Po takim przemówieniu trudno chyba cokolwiek dziecku wytłumaczyć.

środa, 20 marca 2013

Zupa selerowa - przepis

Aksamitna, pachnąca przepyszna zupa selerowa Emylky: woda, seler, marchewka, sól, śmietana, cebula, grzanki, masło, garnek, nóż, deska, mikser, patelnia i zupa selerowa gotowa. Polecam!

Uwaga! Wielkanocny przepis

Wiem, wiem, wszędzie straszą przepisami na fikuśne mazurki, kształtne baby i najśmieszniejsze jaja wielkanocne. To ja też postraszę znakomitym a zarówno najprostszym z przepisów na mój ulubiony, tuczący, smaczniuchny, obrzydliwie słodki mazurek kajmakowy Paulynki, na spodzie babci Maji.
Spód: 300g mąki, 100g cukru pudru, 200g masła połączyć i dodać 4 żółtka (białka grzecznie wlewamy do słoiczka i zamrażamy by babcia Maja swe legendarne torty produkować mogła). Ciasto schładzamy przez godzinę w lodówce, następnie spód około 5mm pieczemy mniej więcej 15 minut, w 200 stopniach.
Wierzch: 100g mleka w proszku, 150g cukru, łyżkę cukru waniliowego mieszamy w mikserze oraz dodajemy 50ml wrzącej wody i miksujemy aż się zgrabnie połączą. Do powyższych składników dodać należy 100g masła należycie stopionego i ponownie zmiksować na gładziutką jak pupcia niemowlaczka masę.
Mając pewność, że spód ostygł (najbezpieczniej zrobić go dzień wcześnie) wlewamy masę świeżo wykonaną i ozdabiamy według własnej, ułańskiej fantazji rodzynkami, orzechami, daktylami, morelkami lub innym suszem. Można też choć kawałek zostawić sauté, bez dodatkowych przybrań, gdyż smak tegoż kajmaku jest czystą poezją...

środa, 13 marca 2013

Gdzie jest wiosna???

Licząc spadające przecudnej urody płatki śniegu w środku marca, zastanawiam się gdzie jest zielona, świeża wiosna? Za oknem wygląda jakby zbliżały się święta i to nie te, które naprawdę się zbliżają... Sytuację ratuje niedaleka, choć bardzo odległa wizja nieco cieplejszego klimatu, no bo w końcu przyjdzie (przeklnąć by się chciało) upragniona wiosna. Biała czapa jest tak gruba, że nawet jakby jakiś odważny przebiśnieg chciał się popisać swą siłą, raczej nie dałby rady wynurzyć się z warstwy lodowatego puchu.
Zaczynam odliczanie z kubkiem gorącej herbaty i mam nadzieje, że odliczanie skończę na poziomie przedszkolaka, czyli dni będzie mniej niż paluszków u obu rączek :)

sobota, 9 marca 2013

Być jak gwiazda rocka

Niedawno moja przyjaciółka zamieściła na fb post "Dlaczego będąc mamą możesz poczuć się jak gwiazda rocka?". Na szczególną uwagę dnia dzisiejszego zasługuje punkt 6 w brzmieniu: "Bywa, że co noc sypiasz z kimś innym, czasami z więcej niż jedną osobą jednocześnie". No właśnie. Dziś w nocy poczułam się jak bardzo rozpasana gwiazda rocka, w kulminacyjnym momencie było nas pięcioro. Chodzące już moje dzieci postanowiły przenieść się do rodzicowego łóżka ze swoimi poduszeczkami, przyszli więc trzymając się za rączki i wylądowali, jedno w środku, drugie w nogach. Uroczo! Uroczo, tym bardziej, że była piąta rano, i nic nie wskazywało na to, że potwory jeszcze zasną. Kiedy jednak poleżeli chwilę łaskawy Morfeusz porwał ich do swej krainy, ku mojej uciesze. Po chwili jednak największy z najmniejszych potworków postanowił zgłodnieć i tak, lawirując na krawędzi łóżka nad podłogową przepaścią, dotrwałam karmiąc malucha do kolejnego, pięknego i rześkiego poranka. A wszystko to przy akompaniamencie miarowego chrapania mojego stoicko spokojnego męża... Po kolejnej nieprzespanej nocy rzeczywiście czułam się jak gwiazda rocka!

piątek, 1 marca 2013

Nasze polskie morze


Był piękny, skwarny (takie rzadko, ale też się zdarzają nad naszym morzem) poranek. Jak zwykle po wczesnym, sycącym śniadanku wybierałam się z dziećmi na plażę, w poszukiwaniu przygód, muszelek, ptasich piór (fuj!) i jodu, spragniona letniego słońca, wody, piachu, przestrzeni i drożdżówek z budyniem.
Szykując jedną ręką dwa wiaderka, łopatki, sześć foremek, grabki oraz inne niezbędne akcesoria plażowe typu parawan (absolutnie obowiązkowy, bez niego nadbałtycki wczasowicz czuje się goły), parasol, ręczniki, kocyki i inne, drugą ręką ubierałam dzieci, szczęśliwa, że jest lato i nie muszę ich wciskać w skarpety, rajstopy, kombinezony, czapki, szaliki, rękawiczki i pozostałe nieprzyjazne matkom, urocze, zimowe ubranka.
Było lato! A nawet jego pełnia i zwyczajnie zamierzałam cieszyć się tym niezwykłym faktem. Uporawszy się ze wszystkim, wychodząc z pokoju zapukałam po Renatkę. Otworzyła mi drzwi nie mniej umordowana ode mnie porannymi przygotowaniami, zabierając ze sobą równie imponującą ilość klamotów, bardzo przydatnych i niezbędnych, co ja, a miała wtedy tylko jedną, małą córeczkę.
Kiedy w końcu, jakimś cudem, udało nam się znaleźć na ścieżce prowadzącej przez las na plażę, tradycyjnie któreś z dzieci przypomniało sobie, że koniecznie teraz musi siusiu (trzy minuty wcześniej nikomu się nie chciało). Całe szczęście, że nic grubszego, bo cała karawana musiałaby zostać zawrócona a proces wychodzenia z domu powtórzony lub, o zgrozo!, trzeba by skorzystać z przenośnej toalety wolnostojącej typu Toi Toi, która straszy swoim niebieściuchnym kolorkiem i atrakcyjnym zapachem na długo niż można ją dostrzec mimo rzeczonej barwy.
Straciwszy w drodze ponad godzinę, część nerwów oraz jakieś dwa kilo, w końcu dotarliśmy na upragnioną strzeżoną plażę, która już od godziny dziewiątej rano nosi oznaki przepełnienia. Ponieważ obie miałyśmy wózki czekała nas przeprawa przez, skądinąd upragniony, żółciutki piach, wpadający w każdy trybik od wózkowych kół, skutecznie je blokując. Ciągnąc za sobą czterokołowe wehikuły, ku uciesze skandujących "szybciej, szybciej” dzieci, z twarzami koloru iście indiańskiego i zadyszką w płucach dotarłyśmy w pobliże ratownika i jego bocianiego gniazda. Ufff, przynajmniej będzie bezpiecznie. Rozłożyłyśmy swe kocyki, parawany i obstawiłyśmy się wózkami, wyraźnie zaznaczając granice naszej intymności plażowej. Nasza forteca była zbudowana i już nic nie mogło przeszkodzić nam w rozkosznym zażywaniu kąpieli słonecznej. Dzieci tradycyjnie natychmiast zgłodniały więc jedną ręką zdejmując ubranka i smarując filtrem swoje tłuścioszki, karmiłam je drożdżówkami. Po konsumpcji udało nam się zainstalować dzieci w bliskiej okolicy, przy budowie zamku piaskowego i w końcu usiąść, rozkoszując się szumem morza, falami, słońcem, chwilą świętego spokoju i tłumem gęstniejącym w oczach. I nagle tuż przed naszymi oczami wyrosła, przepraszam za wyrażenie, wielka pupa plażowiczki w kostiumie w białe grochy, która (mimo niemałych gabarytów) postanowiła wcisnąć się między linię wody a naszą warownię, nie zważając, iż pozostał tam jedynie niecały metr kwadratowy. Myślałyśmy, że pani chce otrzepać jedynie swe opiaszczone nóżki. Ale ona zabrała się do budowania swojej fortecy. Trochę nas zakorkowało. Pierwsza przytomność odzyskała Renatka: - Przepraszam, ale tu chyba nie ma miejsca… - zaczęła nieśmiało koleżanka.
- Jest! - stwierdziła autorytatywnie niewzruszona pani.
- Ale zasłania nam pani widok, tam są nasze dzieci! –włączyłam się do uroczej dyskusji.
- To niech pani pilnuje swoje dzieci. A jak się coś nie podoba, to niech poszuka sobie pani innego miejsca – wypaliła pani Biały Groch, po czym rozłożyła swoje zabawki i z niczym niezmąconym spokojem poddała się operacji promieni słonecznych oraz spożywaniu kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, psując nam humor i atmosferę...
Na szczęście niedługo potem trzeba było ewakuować się ze słońca, by pociechy nie spiekły się na podobieństwo pewnego kąśliwego skorupiaka. A po paru dniach zjechali w nadmorskie strony tatusiowie naszych dzieci, którzy zgodnie oprotestowali zatłoczoną plażę i chodziliśmy już dalej, ale luźniej. I to oni teraz pchali wózki. Żaden Biały Groch już nam nie zagrażał...

środa, 20 lutego 2013

Pomysłowość producentów zabawek

Mój synek dostał od świętego Mikołaja śliczną żabkę księżniczkę, bardzo znanej firmy, do zawieszania w łóżeczku lub wózku. Na szczęście jest jeszcze za mały by ją pocałować, ale na wszelki wypadek trzymam ją poza zasięgiem małej, tłuściutkiej rączki. Syneczek bardzo polubił żabeczkę, razem sobie gadają, czasem też do niej śpiewa niczym Romeo pod oknem Julii. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden szczegół: żabka zaczepiona jest na kolorowej wstążce kończącej się klipsem. Kiedy pociągnie się za żabsko trzymając za klips, wstążka się naciąga, po czym żabka wraca w konwulsjach do poprzedniego położenia. Masakra! Skojarzenie z żabim wisielcem nasuwa się samo. I przyznam szczerze, że mam dylemat czy schować tą zabawkę czy zostawić, karcąc się za makabryczne skojarzenia?

wtorek, 19 lutego 2013

Super bohater

Pewnego ranka, patrząc przez okno szparkami swoich jeszcze niedokładnie otwartych ocząt, zapewne z powodu upiornej godziny, ukazał mi się taki oto obrazek: trzy czarne koty ganiały się po podwórku sąsiedniego domu. Dobrze je było widać, bo chodnik pokryty był grubą warstwą świeżego, białego śniegu.
Nagle zaczął biec za nimi mały piesek typu maltańczyk. Chciał pogonić ze swojego terenu te wstrętne kociska, to przecież on jest panem psem i musi dyktować warunki.
Lecz ostatni czarny kot, prawie dwa razy większy od pieseczka, zahamował ostro, słysząc szczebiot małego, groźnego pogromcy kotów. Przejechał kawałek na śliskim śniegu, wyprężył grzbiet i odwrócił się gwałtownie, z wściekłością w swych zielonych oczach, zarzucając grzywką, której nie miał.
Musiał wyglądać groźnie, bo piesek też ostro zahamował, przestał ujadać i skierował swe kroki ku pobliskiemu zwałowi śniegu, uświadamiając sobie i innym, że właśnie akurat tam jest coś potwornie interesującego, a nie jakiś tam czarny kot.
Kot widząc swe zwycięstwo radośnie popląsał za towarzyszami zabawy.
Piesek musiał być sfrustrowany. Miał być super bohaterem, a wyszło dość głupio. Rozejrzał się na wszelki wypadek czy ktoś to widział, podkulił ogonek i udając, że nic nie miało miejsca, pobiegł w drugą stronę.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Lato

Tęsknię za upalnym słońcem, letnim czasem, klapkami, wakacjami na południu Europy, nawet jeśli miałabym całe lato pracować przy zbieraniu winogron, mniam!

Kawka my love :*

Jest mała czarna, wytrawna z mlekiem, słodziutka z cukrem. Eleganckie espresso, smukła latte, wyborne machiato, zgrabna cappucino. Są udowodnione wartości zdrowotne kawy, jej pobudzające działanie, niezwykle walory smakowe, szczególnie, że przyrządzać ją można na tysiąc różnych sposobów, z dodatkiem wonnych przypraw.
Ale najpiękniejszy jest aromat świeżo mielonej, zaparzanej kawy. Jest tak smakowity, intrygujący, pobudzający i energetyczny, że mogłabym mieć takie perfumy, mydła, balsamy, proszki i płyny do prania, świeczki zapachowe, płyny do podłóg i odświeżacz do toalety.
Nie wiem jednak czy ukoiłoby to moje zmysły, bo jednak byłyby to podróbki, a jak wiadomo nic nie równa się oryginałowi, jak sam oryginał. Czyli ekspres do kawy z młynkiem. Mmmmmm, już się nie mogę doczekać, kiedy znów będę mogła zaparzyć sobie aromatyczną filiżankę mojej ulubionej kawki.

Dlaczego warto czytać dzieciom?

Siedząc na dziecięcym krzesełku w półmroku, z początkami chrypki, czytałam już chyba dziesiąty z kolei rozdział, lecz nadal duże, orzechowe oczęta, patrzyły z zaaferowaniem na mnie zza barierki piętrowego łóżka, czekając na dalsze perypetie Ani i Kici.
Głośno wypowiadając czytane słowa, myślałam, dlaczego córcia jeszcze nie zasnęła, przysięgając, że następnym razem wezmę do czytania sprawozdanie z obrad sejmu. Może wtedy szybciej pójdzie.
Po krótkim proteście, zakończyłam rozdział, tłumacząc, że jeśli dziś przeczytam wszystko, jutro będziemy powtarzać rozdziały, więc lepiej zostawić na jutro coś nowego. Jeszcze tylko odpowiedziałam na parę egzystencjalnych pytań i wyszłam z pokoju. Po chwili córeczka już spała.
Po jakimś czasie okazało się, że nie była to perfidna złośliwość pięcioletniego dzieciątka, które z premedytacją i wrodzonym urokiem chciało pozbawić rodziców wieczoru we dwoje. Moja córeczka przyswajała sobie tekst ucząc się go na pamięć. Okazało się to po jakimś czasie, kiedy nagle, w trakcie rysowania, zaczęła cytować tę powieść z arcymistrzowskim talentem aktorskim. Było to tyle zaskakujące, co miłe i teraz wiem, że opłaca się czasem nadwyrężyć gardło, w imię wyższych wartości.

piątek, 15 lutego 2013

Perypetie zdrowotne

-Kupa była?- próbował się dowiedzieć u Wietnamki z synkiem pielegniarz marszczac brew.
-ja nie rozumiem- wybąkała nieśmiało.
-doooobra, nie było- skwitował pielęgniarz.
-a u mnie była!- dumnie pochwalilam się jak pierwszoklasista i pupilek naszej pani. Pielęgniarz spojrzał dziwnie.
-to znaczy u synka, nie u mnie- dodałam, żeby nie było wątpliwości.
Tak było pierwszego dnia, gdy wylądowałam w szpitalu z dzidziulkiem zarażonym przez domowe starszaki na kilka upojnych dni i nocy.
Żeby było ciekawiej moją sąsiadką była wspomniana wyżej Wietnamka z synkiem z podobnymi objawami. Niestety, nie pogadałyśmy sobie.
W czasie całego pobytu wsłuchiwałam się w melodię jej ojczystego języka. Było to łatwe, bo moja współlokatorka konwersowała często przez telefon nad wyraz głośno, zmieniając intonację i modulując dźwięk wypowiadanych sylab. Brzmiało to jak orientalna pieśń, absolutnie niemożliwa do przelania na papier naszymi literkami.
Pani znała kilka słów, do których ja się dostosowałam, więc podstawowy dialog ułatwiający wspólne życie, mógł zaistnieć. Zajęło mi to chwilę ale potem wiedziałam, że: wieczorem zamykałyśmy światło, tabletka to personel szpitala łącznie z salową, mięso to miesiąc, a baba to niespodziewanie tata.
Na koniec dodam, że darzę tę panią wielkim szacunkiem za jej odwagę i stawianie czoła trudnej sytuacji w obcym kraju. Ja nawet nie wiem jak jest w jej języku "dzień dobry".

czwartek, 14 lutego 2013

Walentynki

Celna strzała Kupidyna, lub Amora (w zależności co komu bliższe, Rzym czy Grecja) niespodziewanie dosięgła i mnie. Kręci mi się w głowie, motyle latają w brzuchu, na policzki wystąpił gorący rumień - albo miłość albo grypa. Dziś już nic więcej nie napiszę...

Być jak stewardessa

Wspominam czasy kiedy bladym jak papier ryżowy świtem, z walizką turkoczącą na całe osiedle, pędziłam na szpileczkach do pracy. Niekiedy, tak około 4:15, musiałam się zerwać, by za godzinę stawić się w pełnym rynsztunku, w małym pokoiku odpraw załóg lotniczych.
Najważniejszy był schludny mundur, starannie umalowane oko, idealna fryzura czy słońce, czy deszcz, nieodpryśnięty lakier na paznokciach, promienny uśmiech w pierwszych promieniach porannego słońca i świeżość na policzkach.
A tak by się chciało jeszcze chwileczkę pospać...
Atmosferę ratowała mocna, czarna kawa i brak czasu na rozczulanie się nad swoim smutnym losem, bo pasażerowie tuptali już u progu drzwi samolotowych. Entuzjastycznie i sedrecznie powitany pierwszy pasażer ma zawsze szczęście (i rację) ale, po niemal setnym "dzień dobry" wypowiedzianym z szerokim uśmiechem, zaczynają drgać kąciki ust i pojawia się niebezpieczeństwo nieszczerości uśmiechu. A fason należy trzymać dalej.
Po wejściu wszystkich państwa trzeba koniecznie rozmasować zdrętwiałe mięśnie wokół ust, bo twarz przybiera nieco sztuczny wyraz.
A potem zaczyna się jazda bez trzymanki, szczególnie jeśli wszystkie miejsca są zajęte przez wygłodniałe towarzystwo a destynacja krótka.
Z gracją rozrzucane posiłki i napoje lądują na stolikach, żeby za chwilę być zebranym z trochę mniejszą już gracją. Zapałki podpierające znużone oczęta też są zbędne, ponieważ od czasu do czasu zjawia się ludek, który wykupił swój potwornie drogi bilet i "on żąda" oraz skuteczniej niż niejeden napój wysokoenergetyczny podnosi ciśnienie personelowi pokładowemu.
Wraz z ostatnim pasażerem spada również i adrenalina i wtedy trzeba uważać, żeby nie zasnąć zawisnąłwszy między fotelami pasażerskimi.
Zazwyczaj jednak nie ma na to czasu, gdyż trzeba się zmierzyć z rundą drugą w powrotnym rejsie.
Po przylocie makijaż nadal tkwi tam gdzie powinien, mundur nie został sfatygowany, fryzura też dała radę i już by się chciało wymknąć, lecz okazuje się, że trzeba powtórzyć tę najznakomitszą podróż bez chwili wytchnienia, w tą i z powrotem...
A jednak tęsknię do tej pracy i często spoglądam z rozrzewnieniem w niebo, gdy słyszę charakterystyczny i bliski mi ryk silników samolotu.