Był piękny, skwarny (takie rzadko, ale też się zdarzają nad naszym morzem) poranek. Jak zwykle po wczesnym, sycącym śniadanku wybierałam się z dziećmi na plażę, w poszukiwaniu przygód, muszelek, ptasich piór (fuj!) i jodu, spragniona letniego słońca, wody, piachu, przestrzeni i drożdżówek z budyniem.
Szykując jedną ręką dwa wiaderka, łopatki, sześć foremek, grabki oraz inne niezbędne akcesoria plażowe typu parawan (absolutnie obowiązkowy, bez niego nadbałtycki wczasowicz czuje się goły), parasol, ręczniki, kocyki i inne, drugą ręką ubierałam dzieci, szczęśliwa, że jest lato i nie muszę ich wciskać w skarpety, rajstopy, kombinezony, czapki, szaliki, rękawiczki i pozostałe nieprzyjazne matkom, urocze, zimowe ubranka.
Było lato! A nawet jego pełnia i zwyczajnie zamierzałam cieszyć się tym niezwykłym faktem. Uporawszy się ze wszystkim, wychodząc z pokoju zapukałam po Renatkę. Otworzyła mi drzwi nie mniej umordowana ode mnie porannymi przygotowaniami, zabierając ze sobą równie imponującą ilość klamotów, bardzo przydatnych i niezbędnych, co ja, a miała wtedy tylko jedną, małą córeczkę.
Kiedy w końcu, jakimś cudem, udało nam się znaleźć na ścieżce prowadzącej przez las na plażę, tradycyjnie któreś z dzieci przypomniało sobie, że koniecznie teraz musi siusiu (trzy minuty wcześniej nikomu się nie chciało). Całe szczęście, że nic grubszego, bo cała karawana musiałaby zostać zawrócona a proces wychodzenia z domu powtórzony lub, o zgrozo!, trzeba by skorzystać z przenośnej toalety wolnostojącej typu Toi Toi, która straszy swoim niebieściuchnym kolorkiem i atrakcyjnym zapachem na długo niż można ją dostrzec mimo rzeczonej barwy.
Straciwszy w drodze ponad godzinę, część nerwów oraz jakieś dwa kilo, w końcu dotarliśmy na upragnioną strzeżoną plażę, która już od godziny dziewiątej rano nosi oznaki przepełnienia. Ponieważ obie miałyśmy wózki czekała nas przeprawa przez, skądinąd upragniony, żółciutki piach, wpadający w każdy trybik od wózkowych kół, skutecznie je blokując. Ciągnąc za sobą czterokołowe wehikuły, ku uciesze skandujących "szybciej, szybciej” dzieci, z twarzami koloru iście indiańskiego i zadyszką w płucach dotarłyśmy w pobliże ratownika i jego bocianiego gniazda. Ufff, przynajmniej będzie bezpiecznie. Rozłożyłyśmy swe kocyki, parawany i obstawiłyśmy się wózkami, wyraźnie zaznaczając granice naszej intymności plażowej. Nasza forteca była zbudowana i już nic nie mogło przeszkodzić nam w rozkosznym zażywaniu kąpieli słonecznej. Dzieci tradycyjnie natychmiast zgłodniały więc jedną ręką zdejmując ubranka i smarując filtrem swoje tłuścioszki, karmiłam je drożdżówkami. Po konsumpcji udało nam się zainstalować dzieci w bliskiej okolicy, przy budowie zamku piaskowego i w końcu usiąść, rozkoszując się szumem morza, falami, słońcem, chwilą świętego spokoju i tłumem gęstniejącym w oczach. I nagle tuż przed naszymi oczami wyrosła, przepraszam za wyrażenie, wielka pupa plażowiczki w kostiumie w białe grochy, która (mimo niemałych gabarytów) postanowiła wcisnąć się między linię wody a naszą warownię, nie zważając, iż pozostał tam jedynie niecały metr kwadratowy. Myślałyśmy, że pani chce otrzepać jedynie swe opiaszczone nóżki. Ale ona zabrała się do budowania swojej fortecy. Trochę nas zakorkowało. Pierwsza przytomność odzyskała Renatka: - Przepraszam, ale tu chyba nie ma miejsca… - zaczęła nieśmiało koleżanka.
- Jest! - stwierdziła autorytatywnie niewzruszona pani.
- Ale zasłania nam pani widok, tam są nasze dzieci! –włączyłam się do uroczej dyskusji.
- To niech pani pilnuje swoje dzieci. A jak się coś nie podoba, to niech poszuka sobie pani innego miejsca – wypaliła pani Biały Groch, po czym rozłożyła swoje zabawki i z niczym niezmąconym spokojem poddała się operacji promieni słonecznych oraz spożywaniu kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, psując nam humor i atmosferę...
Na szczęście niedługo potem trzeba było ewakuować się ze słońca, by pociechy nie spiekły się na podobieństwo pewnego kąśliwego skorupiaka. A po paru dniach zjechali w nadmorskie strony tatusiowie naszych dzieci, którzy zgodnie oprotestowali zatłoczoną plażę i chodziliśmy już dalej, ale luźniej. I to oni teraz pchali wózki. Żaden Biały Groch już nam nie zagrażał...
Szykując jedną ręką dwa wiaderka, łopatki, sześć foremek, grabki oraz inne niezbędne akcesoria plażowe typu parawan (absolutnie obowiązkowy, bez niego nadbałtycki wczasowicz czuje się goły), parasol, ręczniki, kocyki i inne, drugą ręką ubierałam dzieci, szczęśliwa, że jest lato i nie muszę ich wciskać w skarpety, rajstopy, kombinezony, czapki, szaliki, rękawiczki i pozostałe nieprzyjazne matkom, urocze, zimowe ubranka.
Było lato! A nawet jego pełnia i zwyczajnie zamierzałam cieszyć się tym niezwykłym faktem. Uporawszy się ze wszystkim, wychodząc z pokoju zapukałam po Renatkę. Otworzyła mi drzwi nie mniej umordowana ode mnie porannymi przygotowaniami, zabierając ze sobą równie imponującą ilość klamotów, bardzo przydatnych i niezbędnych, co ja, a miała wtedy tylko jedną, małą córeczkę.
Kiedy w końcu, jakimś cudem, udało nam się znaleźć na ścieżce prowadzącej przez las na plażę, tradycyjnie któreś z dzieci przypomniało sobie, że koniecznie teraz musi siusiu (trzy minuty wcześniej nikomu się nie chciało). Całe szczęście, że nic grubszego, bo cała karawana musiałaby zostać zawrócona a proces wychodzenia z domu powtórzony lub, o zgrozo!, trzeba by skorzystać z przenośnej toalety wolnostojącej typu Toi Toi, która straszy swoim niebieściuchnym kolorkiem i atrakcyjnym zapachem na długo niż można ją dostrzec mimo rzeczonej barwy.
Straciwszy w drodze ponad godzinę, część nerwów oraz jakieś dwa kilo, w końcu dotarliśmy na upragnioną strzeżoną plażę, która już od godziny dziewiątej rano nosi oznaki przepełnienia. Ponieważ obie miałyśmy wózki czekała nas przeprawa przez, skądinąd upragniony, żółciutki piach, wpadający w każdy trybik od wózkowych kół, skutecznie je blokując. Ciągnąc za sobą czterokołowe wehikuły, ku uciesze skandujących "szybciej, szybciej” dzieci, z twarzami koloru iście indiańskiego i zadyszką w płucach dotarłyśmy w pobliże ratownika i jego bocianiego gniazda. Ufff, przynajmniej będzie bezpiecznie. Rozłożyłyśmy swe kocyki, parawany i obstawiłyśmy się wózkami, wyraźnie zaznaczając granice naszej intymności plażowej. Nasza forteca była zbudowana i już nic nie mogło przeszkodzić nam w rozkosznym zażywaniu kąpieli słonecznej. Dzieci tradycyjnie natychmiast zgłodniały więc jedną ręką zdejmując ubranka i smarując filtrem swoje tłuścioszki, karmiłam je drożdżówkami. Po konsumpcji udało nam się zainstalować dzieci w bliskiej okolicy, przy budowie zamku piaskowego i w końcu usiąść, rozkoszując się szumem morza, falami, słońcem, chwilą świętego spokoju i tłumem gęstniejącym w oczach. I nagle tuż przed naszymi oczami wyrosła, przepraszam za wyrażenie, wielka pupa plażowiczki w kostiumie w białe grochy, która (mimo niemałych gabarytów) postanowiła wcisnąć się między linię wody a naszą warownię, nie zważając, iż pozostał tam jedynie niecały metr kwadratowy. Myślałyśmy, że pani chce otrzepać jedynie swe opiaszczone nóżki. Ale ona zabrała się do budowania swojej fortecy. Trochę nas zakorkowało. Pierwsza przytomność odzyskała Renatka: - Przepraszam, ale tu chyba nie ma miejsca… - zaczęła nieśmiało koleżanka.
- Jest! - stwierdziła autorytatywnie niewzruszona pani.
- Ale zasłania nam pani widok, tam są nasze dzieci! –włączyłam się do uroczej dyskusji.
- To niech pani pilnuje swoje dzieci. A jak się coś nie podoba, to niech poszuka sobie pani innego miejsca – wypaliła pani Biały Groch, po czym rozłożyła swoje zabawki i z niczym niezmąconym spokojem poddała się operacji promieni słonecznych oraz spożywaniu kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, psując nam humor i atmosferę...
Na szczęście niedługo potem trzeba było ewakuować się ze słońca, by pociechy nie spiekły się na podobieństwo pewnego kąśliwego skorupiaka. A po paru dniach zjechali w nadmorskie strony tatusiowie naszych dzieci, którzy zgodnie oprotestowali zatłoczoną plażę i chodziliśmy już dalej, ale luźniej. I to oni teraz pchali wózki. Żaden Biały Groch już nam nie zagrażał...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz