piątek, 15 lutego 2013

Perypetie zdrowotne

-Kupa była?- próbował się dowiedzieć u Wietnamki z synkiem pielegniarz marszczac brew.
-ja nie rozumiem- wybąkała nieśmiało.
-doooobra, nie było- skwitował pielęgniarz.
-a u mnie była!- dumnie pochwalilam się jak pierwszoklasista i pupilek naszej pani. Pielęgniarz spojrzał dziwnie.
-to znaczy u synka, nie u mnie- dodałam, żeby nie było wątpliwości.
Tak było pierwszego dnia, gdy wylądowałam w szpitalu z dzidziulkiem zarażonym przez domowe starszaki na kilka upojnych dni i nocy.
Żeby było ciekawiej moją sąsiadką była wspomniana wyżej Wietnamka z synkiem z podobnymi objawami. Niestety, nie pogadałyśmy sobie.
W czasie całego pobytu wsłuchiwałam się w melodię jej ojczystego języka. Było to łatwe, bo moja współlokatorka konwersowała często przez telefon nad wyraz głośno, zmieniając intonację i modulując dźwięk wypowiadanych sylab. Brzmiało to jak orientalna pieśń, absolutnie niemożliwa do przelania na papier naszymi literkami.
Pani znała kilka słów, do których ja się dostosowałam, więc podstawowy dialog ułatwiający wspólne życie, mógł zaistnieć. Zajęło mi to chwilę ale potem wiedziałam, że: wieczorem zamykałyśmy światło, tabletka to personel szpitala łącznie z salową, mięso to miesiąc, a baba to niespodziewanie tata.
Na koniec dodam, że darzę tę panią wielkim szacunkiem za jej odwagę i stawianie czoła trudnej sytuacji w obcym kraju. Ja nawet nie wiem jak jest w jej języku "dzień dobry".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz