Moja spostrzegawcza córeczka (5) tłumaczy swojemu asertywnemu braciszkowi (3) (który ostro protestuje, że absolutnie nie pójdzie do kościoła, wpisując się w ten sposób w modny ostatnio nurt antyklerykalny połączony z fobią katofashystowską), że święcenie jajek będzie bardzo krótkie. Ksiądz tylko machnie pędzlem i wychodzimy. Wesołych Świąt!
sobota, 30 marca 2013
piątek, 22 marca 2013
Owoc zakazany
Mój synek przejął, zupełnie nie wiem skąd, brzydki zwyczaj plucia. Oczywiście jest to zakazane, i oczywiście bardzo pociągające dla małego chłopczyka, jak wszystko co zakazane. Można rzec, że nawet ma nastawiony swój radar, celnie wyłapujący wszelkie brzydkie wyrazy i zakazane rzeczy. Usłyszawszy więc w bajce, czytanej przez dziadka: "...kontemplując..." błyskawicznie spytał: "gdzie pluli?".
Przypomina mi to rodzinną anegdotę, jak pewna mała, sprytna dziewczynka ucząc się zawiłości języka polskiego i wiedząc, że pewnych wyrazów używać nie należy wykombinowała taki oto sposób spożycia zakazanego owoca, uwaga cytuję: "...wiem, że nie można mówić dupa, ale Maciek na podwórku mówi dupa i chyba nie wie, że dupa to brzydko mówić, ale ja wiem, że dupa to brzydkie słowo i na przykład na podwórku nie mówię dupa, i w ogóle nie mówię dupa, bo dupa to brzydkie słowo...". Po takim przemówieniu trudno chyba cokolwiek dziecku wytłumaczyć.
Przypomina mi to rodzinną anegdotę, jak pewna mała, sprytna dziewczynka ucząc się zawiłości języka polskiego i wiedząc, że pewnych wyrazów używać nie należy wykombinowała taki oto sposób spożycia zakazanego owoca, uwaga cytuję: "...wiem, że nie można mówić dupa, ale Maciek na podwórku mówi dupa i chyba nie wie, że dupa to brzydko mówić, ale ja wiem, że dupa to brzydkie słowo i na przykład na podwórku nie mówię dupa, i w ogóle nie mówię dupa, bo dupa to brzydkie słowo...". Po takim przemówieniu trudno chyba cokolwiek dziecku wytłumaczyć.
środa, 20 marca 2013
Zupa selerowa - przepis
Aksamitna, pachnąca przepyszna zupa selerowa Emylky: woda, seler, marchewka, sól, śmietana, cebula, grzanki, masło, garnek, nóż, deska, mikser, patelnia i zupa selerowa gotowa. Polecam!
Uwaga! Wielkanocny przepis
Wiem, wiem, wszędzie straszą przepisami na fikuśne mazurki, kształtne baby i najśmieszniejsze jaja wielkanocne. To ja też postraszę znakomitym a zarówno najprostszym z przepisów na mój ulubiony, tuczący, smaczniuchny, obrzydliwie słodki mazurek kajmakowy Paulynki, na spodzie babci Maji.
Spód: 300g mąki, 100g cukru pudru, 200g masła połączyć i dodać 4 żółtka (białka grzecznie wlewamy do słoiczka i zamrażamy by babcia Maja swe legendarne torty produkować mogła). Ciasto schładzamy przez godzinę w lodówce, następnie spód około 5mm pieczemy mniej więcej 15 minut, w 200 stopniach.
Wierzch: 100g mleka w proszku, 150g cukru, łyżkę cukru waniliowego mieszamy w mikserze oraz dodajemy 50ml wrzącej wody i miksujemy aż się zgrabnie połączą. Do powyższych składników dodać należy 100g masła należycie stopionego i ponownie zmiksować na gładziutką jak pupcia niemowlaczka masę.
Mając pewność, że spód ostygł (najbezpieczniej zrobić go dzień wcześnie) wlewamy masę świeżo wykonaną i ozdabiamy według własnej, ułańskiej fantazji rodzynkami, orzechami, daktylami, morelkami lub innym suszem. Można też choć kawałek zostawić sauté, bez dodatkowych przybrań, gdyż smak tegoż kajmaku jest czystą poezją...
Spód: 300g mąki, 100g cukru pudru, 200g masła połączyć i dodać 4 żółtka (białka grzecznie wlewamy do słoiczka i zamrażamy by babcia Maja swe legendarne torty produkować mogła). Ciasto schładzamy przez godzinę w lodówce, następnie spód około 5mm pieczemy mniej więcej 15 minut, w 200 stopniach.
Wierzch: 100g mleka w proszku, 150g cukru, łyżkę cukru waniliowego mieszamy w mikserze oraz dodajemy 50ml wrzącej wody i miksujemy aż się zgrabnie połączą. Do powyższych składników dodać należy 100g masła należycie stopionego i ponownie zmiksować na gładziutką jak pupcia niemowlaczka masę.
Mając pewność, że spód ostygł (najbezpieczniej zrobić go dzień wcześnie) wlewamy masę świeżo wykonaną i ozdabiamy według własnej, ułańskiej fantazji rodzynkami, orzechami, daktylami, morelkami lub innym suszem. Można też choć kawałek zostawić sauté, bez dodatkowych przybrań, gdyż smak tegoż kajmaku jest czystą poezją...
środa, 13 marca 2013
Gdzie jest wiosna???
Licząc spadające przecudnej urody płatki śniegu w środku marca, zastanawiam się gdzie jest zielona, świeża wiosna? Za oknem wygląda jakby zbliżały się święta i to nie te, które naprawdę się zbliżają... Sytuację ratuje niedaleka, choć bardzo odległa wizja nieco cieplejszego klimatu, no bo w końcu przyjdzie (przeklnąć by się chciało) upragniona wiosna. Biała czapa jest tak gruba, że nawet jakby jakiś odważny przebiśnieg chciał się popisać swą siłą, raczej nie dałby rady wynurzyć się z warstwy lodowatego puchu.
Zaczynam odliczanie z kubkiem gorącej herbaty i mam nadzieje, że odliczanie skończę na poziomie przedszkolaka, czyli dni będzie mniej niż paluszków u obu rączek :)
Zaczynam odliczanie z kubkiem gorącej herbaty i mam nadzieje, że odliczanie skończę na poziomie przedszkolaka, czyli dni będzie mniej niż paluszków u obu rączek :)
sobota, 9 marca 2013
Być jak gwiazda rocka
Niedawno moja przyjaciółka zamieściła na fb post "Dlaczego będąc mamą możesz poczuć się jak gwiazda rocka?". Na szczególną uwagę dnia dzisiejszego zasługuje punkt 6 w brzmieniu: "Bywa, że co noc sypiasz z kimś innym, czasami z więcej niż jedną osobą jednocześnie". No właśnie. Dziś w nocy poczułam się jak bardzo rozpasana gwiazda rocka, w kulminacyjnym momencie było nas pięcioro. Chodzące już moje dzieci postanowiły przenieść się do rodzicowego łóżka ze swoimi poduszeczkami, przyszli więc trzymając się za rączki i wylądowali, jedno w środku, drugie w nogach. Uroczo! Uroczo, tym bardziej, że była piąta rano, i nic nie wskazywało na to, że potwory jeszcze zasną. Kiedy jednak poleżeli chwilę łaskawy Morfeusz porwał ich do swej krainy, ku mojej uciesze. Po chwili jednak największy z najmniejszych potworków postanowił zgłodnieć i tak, lawirując na krawędzi łóżka nad podłogową przepaścią, dotrwałam karmiąc malucha do kolejnego, pięknego i rześkiego poranka. A wszystko to przy akompaniamencie miarowego chrapania mojego stoicko spokojnego męża... Po kolejnej nieprzespanej nocy rzeczywiście czułam się jak gwiazda rocka!
piątek, 1 marca 2013
Nasze polskie morze
Był piękny, skwarny (takie rzadko, ale też się zdarzają nad naszym morzem) poranek. Jak zwykle po wczesnym, sycącym śniadanku wybierałam się z dziećmi na plażę, w poszukiwaniu przygód, muszelek, ptasich piór (fuj!) i jodu, spragniona letniego słońca, wody, piachu, przestrzeni i drożdżówek z budyniem.
Szykując jedną ręką dwa wiaderka, łopatki, sześć foremek, grabki oraz inne niezbędne akcesoria plażowe typu parawan (absolutnie obowiązkowy, bez niego nadbałtycki wczasowicz czuje się goły), parasol, ręczniki, kocyki i inne, drugą ręką ubierałam dzieci, szczęśliwa, że jest lato i nie muszę ich wciskać w skarpety, rajstopy, kombinezony, czapki, szaliki, rękawiczki i pozostałe nieprzyjazne matkom, urocze, zimowe ubranka.
Było lato! A nawet jego pełnia i zwyczajnie zamierzałam cieszyć się tym niezwykłym faktem. Uporawszy się ze wszystkim, wychodząc z pokoju zapukałam po Renatkę. Otworzyła mi drzwi nie mniej umordowana ode mnie porannymi przygotowaniami, zabierając ze sobą równie imponującą ilość klamotów, bardzo przydatnych i niezbędnych, co ja, a miała wtedy tylko jedną, małą córeczkę.
Kiedy w końcu, jakimś cudem, udało nam się znaleźć na ścieżce prowadzącej przez las na plażę, tradycyjnie któreś z dzieci przypomniało sobie, że koniecznie teraz musi siusiu (trzy minuty wcześniej nikomu się nie chciało). Całe szczęście, że nic grubszego, bo cała karawana musiałaby zostać zawrócona a proces wychodzenia z domu powtórzony lub, o zgrozo!, trzeba by skorzystać z przenośnej toalety wolnostojącej typu Toi Toi, która straszy swoim niebieściuchnym kolorkiem i atrakcyjnym zapachem na długo niż można ją dostrzec mimo rzeczonej barwy.
Straciwszy w drodze ponad godzinę, część nerwów oraz jakieś dwa kilo, w końcu dotarliśmy na upragnioną strzeżoną plażę, która już od godziny dziewiątej rano nosi oznaki przepełnienia. Ponieważ obie miałyśmy wózki czekała nas przeprawa przez, skądinąd upragniony, żółciutki piach, wpadający w każdy trybik od wózkowych kół, skutecznie je blokując. Ciągnąc za sobą czterokołowe wehikuły, ku uciesze skandujących "szybciej, szybciej” dzieci, z twarzami koloru iście indiańskiego i zadyszką w płucach dotarłyśmy w pobliże ratownika i jego bocianiego gniazda. Ufff, przynajmniej będzie bezpiecznie. Rozłożyłyśmy swe kocyki, parawany i obstawiłyśmy się wózkami, wyraźnie zaznaczając granice naszej intymności plażowej. Nasza forteca była zbudowana i już nic nie mogło przeszkodzić nam w rozkosznym zażywaniu kąpieli słonecznej. Dzieci tradycyjnie natychmiast zgłodniały więc jedną ręką zdejmując ubranka i smarując filtrem swoje tłuścioszki, karmiłam je drożdżówkami. Po konsumpcji udało nam się zainstalować dzieci w bliskiej okolicy, przy budowie zamku piaskowego i w końcu usiąść, rozkoszując się szumem morza, falami, słońcem, chwilą świętego spokoju i tłumem gęstniejącym w oczach. I nagle tuż przed naszymi oczami wyrosła, przepraszam za wyrażenie, wielka pupa plażowiczki w kostiumie w białe grochy, która (mimo niemałych gabarytów) postanowiła wcisnąć się między linię wody a naszą warownię, nie zważając, iż pozostał tam jedynie niecały metr kwadratowy. Myślałyśmy, że pani chce otrzepać jedynie swe opiaszczone nóżki. Ale ona zabrała się do budowania swojej fortecy. Trochę nas zakorkowało. Pierwsza przytomność odzyskała Renatka: - Przepraszam, ale tu chyba nie ma miejsca… - zaczęła nieśmiało koleżanka.
- Jest! - stwierdziła autorytatywnie niewzruszona pani.
- Ale zasłania nam pani widok, tam są nasze dzieci! –włączyłam się do uroczej dyskusji.
- To niech pani pilnuje swoje dzieci. A jak się coś nie podoba, to niech poszuka sobie pani innego miejsca – wypaliła pani Biały Groch, po czym rozłożyła swoje zabawki i z niczym niezmąconym spokojem poddała się operacji promieni słonecznych oraz spożywaniu kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, psując nam humor i atmosferę...
Na szczęście niedługo potem trzeba było ewakuować się ze słońca, by pociechy nie spiekły się na podobieństwo pewnego kąśliwego skorupiaka. A po paru dniach zjechali w nadmorskie strony tatusiowie naszych dzieci, którzy zgodnie oprotestowali zatłoczoną plażę i chodziliśmy już dalej, ale luźniej. I to oni teraz pchali wózki. Żaden Biały Groch już nam nie zagrażał...
Szykując jedną ręką dwa wiaderka, łopatki, sześć foremek, grabki oraz inne niezbędne akcesoria plażowe typu parawan (absolutnie obowiązkowy, bez niego nadbałtycki wczasowicz czuje się goły), parasol, ręczniki, kocyki i inne, drugą ręką ubierałam dzieci, szczęśliwa, że jest lato i nie muszę ich wciskać w skarpety, rajstopy, kombinezony, czapki, szaliki, rękawiczki i pozostałe nieprzyjazne matkom, urocze, zimowe ubranka.
Było lato! A nawet jego pełnia i zwyczajnie zamierzałam cieszyć się tym niezwykłym faktem. Uporawszy się ze wszystkim, wychodząc z pokoju zapukałam po Renatkę. Otworzyła mi drzwi nie mniej umordowana ode mnie porannymi przygotowaniami, zabierając ze sobą równie imponującą ilość klamotów, bardzo przydatnych i niezbędnych, co ja, a miała wtedy tylko jedną, małą córeczkę.
Kiedy w końcu, jakimś cudem, udało nam się znaleźć na ścieżce prowadzącej przez las na plażę, tradycyjnie któreś z dzieci przypomniało sobie, że koniecznie teraz musi siusiu (trzy minuty wcześniej nikomu się nie chciało). Całe szczęście, że nic grubszego, bo cała karawana musiałaby zostać zawrócona a proces wychodzenia z domu powtórzony lub, o zgrozo!, trzeba by skorzystać z przenośnej toalety wolnostojącej typu Toi Toi, która straszy swoim niebieściuchnym kolorkiem i atrakcyjnym zapachem na długo niż można ją dostrzec mimo rzeczonej barwy.
Straciwszy w drodze ponad godzinę, część nerwów oraz jakieś dwa kilo, w końcu dotarliśmy na upragnioną strzeżoną plażę, która już od godziny dziewiątej rano nosi oznaki przepełnienia. Ponieważ obie miałyśmy wózki czekała nas przeprawa przez, skądinąd upragniony, żółciutki piach, wpadający w każdy trybik od wózkowych kół, skutecznie je blokując. Ciągnąc za sobą czterokołowe wehikuły, ku uciesze skandujących "szybciej, szybciej” dzieci, z twarzami koloru iście indiańskiego i zadyszką w płucach dotarłyśmy w pobliże ratownika i jego bocianiego gniazda. Ufff, przynajmniej będzie bezpiecznie. Rozłożyłyśmy swe kocyki, parawany i obstawiłyśmy się wózkami, wyraźnie zaznaczając granice naszej intymności plażowej. Nasza forteca była zbudowana i już nic nie mogło przeszkodzić nam w rozkosznym zażywaniu kąpieli słonecznej. Dzieci tradycyjnie natychmiast zgłodniały więc jedną ręką zdejmując ubranka i smarując filtrem swoje tłuścioszki, karmiłam je drożdżówkami. Po konsumpcji udało nam się zainstalować dzieci w bliskiej okolicy, przy budowie zamku piaskowego i w końcu usiąść, rozkoszując się szumem morza, falami, słońcem, chwilą świętego spokoju i tłumem gęstniejącym w oczach. I nagle tuż przed naszymi oczami wyrosła, przepraszam za wyrażenie, wielka pupa plażowiczki w kostiumie w białe grochy, która (mimo niemałych gabarytów) postanowiła wcisnąć się między linię wody a naszą warownię, nie zważając, iż pozostał tam jedynie niecały metr kwadratowy. Myślałyśmy, że pani chce otrzepać jedynie swe opiaszczone nóżki. Ale ona zabrała się do budowania swojej fortecy. Trochę nas zakorkowało. Pierwsza przytomność odzyskała Renatka: - Przepraszam, ale tu chyba nie ma miejsca… - zaczęła nieśmiało koleżanka.
- Jest! - stwierdziła autorytatywnie niewzruszona pani.
- Ale zasłania nam pani widok, tam są nasze dzieci! –włączyłam się do uroczej dyskusji.
- To niech pani pilnuje swoje dzieci. A jak się coś nie podoba, to niech poszuka sobie pani innego miejsca – wypaliła pani Biały Groch, po czym rozłożyła swoje zabawki i z niczym niezmąconym spokojem poddała się operacji promieni słonecznych oraz spożywaniu kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, psując nam humor i atmosferę...
Na szczęście niedługo potem trzeba było ewakuować się ze słońca, by pociechy nie spiekły się na podobieństwo pewnego kąśliwego skorupiaka. A po paru dniach zjechali w nadmorskie strony tatusiowie naszych dzieci, którzy zgodnie oprotestowali zatłoczoną plażę i chodziliśmy już dalej, ale luźniej. I to oni teraz pchali wózki. Żaden Biały Groch już nam nie zagrażał...
Subskrybuj:
Posty (Atom)