wtorek, 21 stycznia 2014
Chleba i igrzysk
Lekarzy trzeba się słuchać. Diagnoza brzmiała pozostać w domu, wygrzać, podkurować. Bo niby nic groźnego ale mogą zarażać. Zatrzasnąwszy drzwi za uroczą panią doktor starsze dzieci wybuchły radością z powodu nadprogramowych wakacji. Najmłodszy, który, żeby przetrwać musiał się szybko nauczyć nie tylko chodzić ale i biegać, nie zrozumiawszy prawdopodobnie nic z całej sytuacji, dla towarzystwa jednak zaśmiał się swoim, rocznym, gromkim i tubalnym chichotkiem, uradowany eksplozją szczęścia rodzeństwa i popędził za nimi do innego pokoju.
No to pięknie - cały tydzień z potworami w domu. Będzie super – włos zjeżył mi się na głowie. Zagramy w grzybobranie, kalambury, uno, Piotrusia, porysujemy, powycinamy, powściekamy się, postoimy w kącie oraz będziemy robić milion tysięcy sto dwieście fajowych rzeczy. Łącznie z lepieniem bałwana, gdyby oczywiście nie było pogorszenia stanu zdrowia w postaci gorączki.
Zjadłszy obiad dzieci zażądały rozrywki.
„PANEM ET CIRCENSES”, panem et… słyszałam coraz głośniej i głośniej. Ale na szczęście się ocknęłam. To nie tłum pospólstwa rzymskiego skandował nawołując mnie i domagając się stanowczo w ten sposób chleba i igrzysk. Nie będzie trzeba organizować krwawych występów gladiatorów. To na szczęście moje własne, lekko podnudzone siedzeniem w domu dzieciątka, które wolą na szczęście bardziej wysublimowane rozrywki. Ale jednak.
Sprawdziwszy ręką czoła stwierdziłam, że nie parzą, więc wypuściłam towarzystwo na tzw. wybieg czyli do ogródka. Radości nie było końca, tym bardziej, że dzieci nie rozpieszczone przez wiosenną zimę oraz stęsknione za wysiłkiem fizycznym nie mogły się opanować i o dziwo nie chciały chodzić majestatycznie i wolnym kroczkiem po ogródku, przyglądając się ciekawie zaśnieżonym gałązkom. Wbiegły niczym stado dzikich bizonów, które jak wiadomo, tratuje w nieokiełznanym pędzie wszystko, co napotka na swej drodze. W tym wypadku był to najmłodszy uczestnik wyprawy, mały bizonik, który przewrócony dał wyraz rzęsistymi łzami, co myśli o swoim dzikim rodzeństwie. Więc z powrotem wycieranie nosa, łez, smarowanie kremikiem. A w tym czasie starszaki zdążyły zamoczyć całe ubranie, łącznie z obowiązkowymi rajstopkami pod kombinezonami, nie wspominając o czapkach, rękawiczkach oraz podkoszulce na wysokości łopatek. Jak to zrobili w tak krótkim czasie – nie wiem. Choć tempo w jakim udali się na „spacer” wszystko może wyjaśnić.
Wrócili po jakimś czasie w kawałkach (garderoba) przemoczeni, zmarznięci, wyszaleni i szczęśliwi. I choć na początku z przerażeniem spoglądałam na nadchodzący tydzień, to musze przyznać, że odrobina kreatywności rodzica w znajdowaniu rozrywek kiełkuje ogromną wdzięcznością na zakatarzonych buźkach. A odrobina świeżego powietrza i zimowych szaleństw poprawia humor i reperuje zdrowie.
Zapowiada się bardzo upojny tydzień ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz