czwartek, 30 stycznia 2014

Ssak polityczny

Ostatnio siedząc na klasycznych imieninach u Cioci, dopadły mnie życiowe refleksje. Stół, zasłany typowym kwiecistym ciocinym obrusem suto zastawiony był charakterystycznymi imieninowymi potrawami. Była więc sałatka warzywna z jajkiem, smażona kaszaneczka, zupa ogórkowa na sercach, golonka z kapustą i ziemniakami jako danie główne. Niestety nie było tańców przy ciocino-imieninowych przebojach, choć przecież wysiłek fizyczny przydałby się bardziej niż czysta wyborowa w charakterze soczku do dań. Nie wiedziałam, że takie ciocie jeszcze istnieją.

Po raz kolejny okazało się, że Polacy (przekrój towarzystwa jak ze skromnego wiejskiego wesela na jedyne 200 osób) to najlepsi lekarze, politycy i specjaliści wszelkiej maści.
Jak to w towarzystwie, gdzie średnia wieku to 67+, już pod koniec zupy okazało się kto i na co ostatnio zapadł. A że u nas w domu na razie na szczęście tylko dzieci łapią wszystko, co możliwe opowiedziałam uroczą historię z pobytu w szpitalu z dwumiesięcznym wówczas najmłodszym. Historia posiada anegdotyczną puentę starszej córeczki, która zaciekawiła się z niesmakiem, usłyszawszy, że małemu, jak był w szpitalu, odsysali katarzysko ssakiem.
- "Ale takim urządzeniem czy zwierzątkiem?" - padło wówczas pytanie.
Niezła wizja. Szpital, wszystko sterylne, na biało i w fartuchach. Kładą niemowlę, które zaniemogło na zapalenie płuc, zalewa go wydzielina nosowo-gardłowa. I nagle pielęgniarka w masce wprowadza zwierzątko (ssaka), który pysk na zakończony cienka rurką (mi przyszedł na myśl mrówkojad, ale propozycje mogą być rożne), dezynfekuje końcówkę ryja i odsysa tony kataru. Fuj. Szybko wyjaśniłam córce, jak to było naprawdę, żeby nie miała koszmarów.

Po wysłuchaniu po kolei od każdego historii choroby, przy daniu głównym pojawiła pani polityka. Moja refleksja dotyczyła oczywiście "sorry, taki mamy klimat". I większość biesiadujących imieninowych mędrców, o dziwo, zgodziła się, że minister, choć wiadomo, że sam nie będzie chuchał na tory w celu rozmrożenia ich, to jednak nie powinien pozwolić sobie na wygłaszanie do pasażerów nieadekwatnych komentarzy.
Bo może pani minister powinna posłuchać rady drugoplanowych bohaterek "Misia" komentujących w odmętach toalety propozycję awansu prezesa klubu sportowego Tęcza tymi słowy: "głupi by był, gdyby się dał wziąść na ministra". No właśnie czasem lepiej pozostać na skromniejszym stanowisku niż narażać się na kompromitację. Ale może tylko czasem.

środa, 29 stycznia 2014

Motto kuchnne

PRL jaki był, każdy wie. Dla jednych dobry, zwykły, dla innych nie do zniesienia. Ale zaprzeczyć się nie da, że był. Jest to przysłowiowy "fakt autentyczny".
Propaganda PRL-u rozwinięta była dużo bardziej niż niejedna gałąź przemysłowa. Plakaty i tablice informujące, ostrzegające, zawiadamiające, nakazujące lub zakazujące istniały wszędzie jako jedna a czasem jedyna forma komunikacji z ludem.
Teraz, gdy już nie mamy PRL-u, ale za to inne środki i sposoby komunikacji z masami, typu twitter albo fejsik, tablice takie stanowią wartość jedynie sentymentalną. Można podziwiać fantazję i kreatywność autorów. Aż łezka kręci się w oku, usta uśmiechają, choć w tamtych czasach łatwo nie było. I mimo, że nie jest to mój ulubiony okres historyczny, z rożnych przyczyn, nie można nie zgodzić się, iż stanowi on dla najlepszego rocznika'77 i okolicznych, kawał dzieciństwa. 
Tęsknotę za latami wczesnej młodości (jak na przykład w moim przypadku) potrafili ukoić twórcy sklepu i portalu "Spod lady", gdzie już sama nazwa przenosi nas w tamte czasy.
Genialny pomysł, szczególnie gdy ktoś chce prezentem zagrać na uczuciach obdarowanego. A dla pokoleń, które nie miały przyjemności dorastania w PRL-u stanowią dość egzotyczne, dizajnerskie gadżety. Tak czy inaczej każdy coś tam znajdzie dla siebie. Ja znalazłam między innymi cudeńko uwiecznione na fotce.
Hasło to stało się od tej pory moim mottem w kuchni ;)

niedziela, 26 stycznia 2014

Drożdżowe poduszeczki nadziewane czym w duszy i lodówce gra

Każdy z nas ma jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Jedni mają ich więcej, inni mniej. Ale zawsze coś tam się majaczy. Ja na przykład pamiętam niejaką Asię ze swojego przedszkola, która byłaby całkiem fajna, gdyby nie jej upodobanie do szczypania dzieci.

Innym wspomnieniem, absolutnie smakowitym, są drożdżowe ciastka w kształcie poduszeczek. Chcąc zachować ich smak i wspomnienie musiałam nauczyć się je wykonywać (co okazało się dość proste), gdyż nie mogłam ciągle machać rzęsami w kierunku swojej rodzicielki.

Nadziewać można według własnej fantazji i uznania: szpinakiem i fetą, brokułami, parówką, figami z pleśniowym serem, kapustą z grzybami, pieczarkami z cebulką, śliwką owiniętą smażonym boczkiem. Wtedy górę smarujemy jajkiem i posypujemy czarnuszką, kminkiem, pieprzem.
Wersja słodka przewiduje pakowanie do środka różnych owoców.

I choć wariantów nadzienia jest sporo, ponieważ ciasto jest uniwersalne, ja zawsze wracam do wersji dla mnie podstawowej czyli z kwaskowatymi jabłkami i lukrem.

Za chwilę przepis na ciasto uniwersalne, z którego powstaną 24 poduchy:

4 szklanki mąki, niepełne, zawsze można dosypać
200 g masła, pokrojone drobno
30 g świeżych drożdży
300 g gęstej, kwaśnej śmietany, najlepiej 36%
Szczypta soli
Jeśli robimy z jabłkami to potrzebujemy 24 ćwiartki, co, jak niełatwo wydedukować za pomocą działań matematycznych, daje plus minus 6 jabłek.
W zależności od nadzienia: do słodkich lukier (cukier puder zalewamy kilkoma kroplami gorącej wody i z werwą mieszamy) i aromat śmietankowy, do wersji słonej jajko i kminek, czarnuszka według uznania.

Wykonanie:

Masło łączymy z mąką, najlepiej w jakim naczyniu miksującym. Kładziemy na stolnicę i łączymy z pozostałymi składnikami. Gdy ciasto będzie gładkie (powinno być dość lekkie) formujemy z niego prostokąt o grubości około 3-4 centymetrów. Dzielimy ten prostokąt na sześć w miarę równych kwadratów i po kolei każdy z kwadratów rozwałkowujemy tak, aby powstały z niego cztery kwadraty (około!!!) 15 na 15 cm. Wkładamy wybrane nadzienie i sklejamy boki.




Przygotowane poduszeczki pieczemy w 180 st około 30 minut aż do lekkiego zarumienienia. Po upieczeniu jeszcze gorące lukrujemy. W wersji na słono smarujemy przed upieczeniem.



A oto efekt końcowy. Ambrozja. Jest to tak wyjątkowe, że znika z prędkością światła. A sprawca nie ogląda się na pochłaniane kalorie.
Palce lizać!

środa, 22 stycznia 2014

Po 22-giej

Zwykle zaczynam dzień dość wcześnie, niekiedy bladym świtem, a godziny pobudki uzależnione są od łaskawości najmłodszego aktualnie dziecięcia. Potem ubieranko, śniadanko, zabawianko. Szkoła, przedszkole a w międzyczasie obowiązki, o których chyba nie warto pisać, bo są medialnie nieatrakcyjne, a i tak każdy wie o co chodzi.
Potem wszyscy razem usiłujemy przeżyć wspólnie popołudnie i choć kocham to ponad życie to w okolicach godziny 18-tej kąciki ust samoistnie kierują się ku górze, co zwiastuje poprawę nastroju, bo "została już tylko godzinka do ujarzmienia potworków".
Bo o 19-tej kąpiel, a potem... wydarzenia dzieją się piorunem. I wszystkie gnomki po kolei padają uśpione różnymi metodami, nie mogąc się oprzeć błogiemu uczuciu ciężkich powiek. Błogiemu, oczywiście, tylko gdy leży się w łóżku na zaprzyjaźnionej poduszce.
Bo jak się siedzi i monotonnym tonem czyta po raz setny o rezolutnej dziewczynce i jej przygodach to ciężkie powieki dalekie są od wywołania uczucia błogości. Po takiej sesji trzeba się wziąć w garść. Dla otrzeźwienia umyć twarz lodowatą wodą, poszczypać się w policzki, zrobić dziesięć pajacyków, w przeciwnym wypadku stan taki grozi upadkiem z wysokości z powodu nagłego i niepohamowanego zaśnięcia.
Lecz gdy człowiek oprzytomnieje i roztoczy przed sobą wizję uroczego bo "wolnego" wieczoru, zaczyna być miło. Już tylko relaks. Uwielbiam koło 22-giej usiąść z winem, książka i ołówkiem w dłoni.
-I z mężem! - upomina się mąż.
-Owszem, po to żeby podać wino - uwielbiam swoją ciętą ripostę.
I tak miło sobie gwarząc spędzamy cenne, wspólne minuty aż do chwili gdy z pokoju najmłodszego nie odezwie się tenże, obudzony nigdy nie wiadomo czym. Ale... takie wieczory marzeń typu "papierosy, kawa, ja" (za Hey), które w moim śnie brzmią "wino, książka, ja" niestety na razie nie zdarzają się często. Może to i dobrze, bo alkoholizm nie śpi. Ale pomarzyć dobra rzecz :)

wtorek, 21 stycznia 2014

Chleba i igrzysk


Lekarzy trzeba się słuchać. Diagnoza brzmiała pozostać w domu, wygrzać, podkurować. Bo niby nic groźnego ale mogą zarażać. Zatrzasnąwszy drzwi za uroczą panią doktor starsze dzieci wybuchły radością z powodu nadprogramowych wakacji. Najmłodszy, który, żeby przetrwać musiał się szybko nauczyć nie tylko chodzić ale i biegać, nie zrozumiawszy prawdopodobnie nic z całej sytuacji, dla towarzystwa jednak zaśmiał się swoim, rocznym, gromkim i tubalnym chichotkiem, uradowany eksplozją szczęścia rodzeństwa i popędził za nimi do innego pokoju.
No to pięknie - cały tydzień z potworami w domu. Będzie super – włos zjeżył mi się na głowie. Zagramy w grzybobranie, kalambury, uno, Piotrusia, porysujemy, powycinamy, powściekamy się, postoimy w kącie oraz będziemy robić milion tysięcy sto dwieście fajowych rzeczy. Łącznie z lepieniem bałwana, gdyby oczywiście nie było pogorszenia stanu zdrowia w postaci gorączki.
Zjadłszy obiad dzieci zażądały rozrywki.
„PANEM ET CIRCENSES”,  panem et… słyszałam coraz głośniej i głośniej. Ale na szczęście się ocknęłam. To nie tłum pospólstwa rzymskiego skandował nawołując mnie i domagając się stanowczo w ten sposób chleba i igrzysk. Nie będzie trzeba organizować krwawych występów gladiatorów. To na szczęście moje własne, lekko podnudzone siedzeniem w domu dzieciątka, które wolą na szczęście bardziej wysublimowane rozrywki. Ale jednak.
Sprawdziwszy ręką czoła stwierdziłam, że nie parzą, więc wypuściłam towarzystwo na tzw. wybieg czyli do ogródka. Radości nie było końca, tym bardziej, że dzieci nie rozpieszczone przez wiosenną zimę oraz stęsknione za wysiłkiem fizycznym nie mogły się opanować i o dziwo nie chciały chodzić majestatycznie i wolnym kroczkiem po ogródku, przyglądając się ciekawie zaśnieżonym gałązkom. Wbiegły niczym stado dzikich bizonów, które jak wiadomo, tratuje w nieokiełznanym pędzie wszystko, co napotka na swej drodze. W tym wypadku był to najmłodszy uczestnik wyprawy, mały bizonik, który przewrócony dał wyraz rzęsistymi łzami, co myśli o swoim dzikim rodzeństwie. Więc z powrotem wycieranie nosa, łez, smarowanie kremikiem. A w tym czasie starszaki zdążyły zamoczyć całe ubranie, łącznie z obowiązkowymi rajstopkami pod kombinezonami, nie wspominając o czapkach, rękawiczkach oraz podkoszulce na wysokości łopatek. Jak to zrobili w tak krótkim czasie – nie wiem. Choć tempo w jakim udali się na „spacer” wszystko może wyjaśnić.
Wrócili po jakimś czasie w kawałkach (garderoba) przemoczeni, zmarznięci, wyszaleni i szczęśliwi. I choć na początku z przerażeniem spoglądałam na nadchodzący tydzień, to musze przyznać, że odrobina kreatywności rodzica w znajdowaniu rozrywek kiełkuje ogromną wdzięcznością na zakatarzonych buźkach. A odrobina świeżego powietrza i zimowych szaleństw poprawia humor i reperuje zdrowie.
Zapowiada się bardzo upojny tydzień ;)

sobota, 18 stycznia 2014

Kochać jak śmierdzącą kiełbasę

Dzisiaj było fajnie. Dziecko zrobiło mi mandarynkową przekąskę w kształcie róży, której nie mogłam zjeść, bo taka śliczna była. Na szczęście jak już trochę podeschła autorka dzieła zgodziła się na jego konsumpcję.
Zakochana w najmłodszym Mistrzuniu Babcia z tryumfem ogłosiła, że najmniejszy zdolniak, roczny jegomość, rozróżnia kolory. Dowiedziała się o tym prosząc bobaska by przyniósł jej zielony klocek. Wnuczeczek grzecznie przyniósł klocek. A jakie jeszcze zna kolory klocków? Spytałam rozanielona genialnością dziecięcia.
-Nie wiem. Były tylko zielone.
Odpowiedziała uniesiona moja dociekliwością Babcia. 
Potem zadano mi pytanie, że skoro jest grawitacja to dlaczego dym z komina idzie do góry a nie do ziemi. Wydawało mi się, że wiedzy tzw. ogólnej wystarczy mi przynajmniej na całą podstawówkę, a tu się trafia zagwozdka już w zerówce. Na koniec ukochany przedszkolaczek wyznał mi szelmowsko, że kocha mnie jak śmierdząca kiełbasę. Nie ruszyło mnie to w ogóle bo wiem, że cytował ulubionego bajkowego pieska, który mówi. I w związku z tym nawet nieco spuchlam z radości oraz na wszelki wypadek postanowiłam wziąć prysznic. Dwa razy.
Cóż a ja takie pełne śmiechu i konsternacji dni, kiedy większość ma dobry humor i wszyscy są zdrowi (Babcia też) po prostu kocham, prawie  jak śmierdząca kiełbasę.


wtorek, 14 stycznia 2014

Mieć czapkę niczym rafa koralowa

To teraz możliwe! Moje najnowsze odkrycie znajduje się na stronie goodie.com.pl
Przepiękne, aromatyczne, soczyste, wyjątkowe, gustowne dodatki zimowe. Neonowe kolory poprawiają humor na szarych ulicach wyróżniając z tłumu posiadaczkę tych przykuwających uwagę czapek, kominów, szalików, opasek czy rękawiczek. Nawet w siarczysty deszcz, szczypiący mróz, wicher jak z końca świata chce się człowiekowi wędrować mając na głowie kolorowe, miłe w dotyku, ciepłe i ładnie układające się akcesoria.
Każda głowa wyglądać musi w nich elegancko, kształt czapki poprawia niedoskonałości kształtu głowy. A ciepły, miękki komin, w który można się wtulić będzie najlepszym towarzyszem do spacerów nadchodzącej zimy. Polecam gorąco!


Biznes Mama

Wielkie gratulacje dla bohaterek artykułu! Można? Można.

http://wsumie.pl/rodzina/91490-mozna-byc-biznes-mama

W oryginale było jeszcze:
Okazuje się ostatecznie, że wiele kobiet pracujących jest rozdartych między pracą, w której - będąc ambitnymi -chcą być najlepsze, a domem, w którym czekają stęsknione dzieci i mąż. Zdarza się to również wpływowym kobietom. Niedawno ukazała się książka Sheryl Sandberg, szefowej największego portalu społecznościowego, Facebooka, w której (jak przeczytałam zapowiedź pozycji w Forbes 10/2013): „wątki autobiograficzne miesza z obserwacjami o roli kobiet w biznesie. Autorka ma odwagę zapytać, czy kariera we współczesnym wydaniu naprawdę jest tym, czemu warto oddać większą część życia, gdzie prawo do bycia panią prezes często pociąga za sobą obowiązek złożenia na ołtarzu kariery części, a nawet wszystkich marzeń o szczęściu osobistym. Sandberg uważa, że można pogodzić te dwie sprzeczności, ale nie w pojedynkę. Twierdzi, że gdyby nie kochający, wspierający ją mąż, nie miałaby szans zostać najpierw wiceprezesem Google, potem szefową Facebooka, a po drodze urodzić dwoje dzieci. Po raz kolejny życie pokazuje, że rodzina jest podstawą i istotą nie tylko społeczeństwa, ale może przede wszystkim każdego człowieka, i że bez jej wsparcia wielkie i małe kariery po prostu by nie istniały.”

niedziela, 12 stycznia 2014

Babki vs. faceci ;)

Ale czy na prawdę zawsze chodzi o to, żeby być potwornie dosłownym? :) czyli o tym jak facet zabiera się do dbania o siebie a jak babeczka :)


http://wsumie.pl/tylko-u-nas/91162-babskie-pogaduszki

sobota, 11 stycznia 2014

Choinka wyszła


Smutek zapanował, choinka się wyprowadziła. Rozebrała się rzucając niedbale swe zielone ubranko po całym pokoju i w postaci klasycznego drapaka zamieszkała na tarasie. Jej zielona sukienka zamieniła się w miliony drobnych igiełek, które podstępnie wchodzą w najmniejszy kąt i nagle w środku upalnego lata człowiek znajduje podeschniętą nieco igiełkę i z rozrzewnieniem wrzuca ją tryumfalnie do kosza, wspominając zimowy czas. A za rok znów to samo - ledwo człowiek posprząta po świętach, zaczyna szykować się do następnych. 

niedziela, 5 stycznia 2014

Problem a wyzwanie

"Usuń ze swojego słownika słowo "problem" i zastąp je słowem "wyzwanie" a życie stanie się bardziej podniecające i interesujące" - takąż dobrą radę przeczytałam w aplikacji Motywator na swym staruszku-mądrotelefonie. No rzeczywiście coś w tym jest. Szczególnie ekscytujące mogą być na przykład problemy z parkowaniem samochodu - bo faktycznie czasem nie lada to wyzwanie znaleźć gdziekolwiek miejsce, szczególnie w centrum miasta, zwłaszcza w godzinach szczytu.
Problemy ze zdobyciem kredytu, gdy zastąpimy je proponowanym słowem, też  wydają się od razu igraszką, której należy śmiać się w twarz. Nawet jeśli jest to kamienna twarz poważnego bankowca, który po raz kolejny musi odmówić udzielenia pożyczki namolnemu klientowi. Ale, tu przychodzi z pomocą wspomniana aplikacja, "uczyń z każdej przeszkody swoją szansę" i tak upierdliwy klient próbuje swych szans dalej.
Ale wracając do meritum, mamy jeszcze problemy zdrowotne. Tak..., to rzeczywiście jest czasem wyzwanie, kiedy mamy zapalenie spojówek a pani w słuchawce mówi nam, że najbliższy wolny termin u okulisty jest za pięć miesięcy. Nie chcąc oślepnąć podejmujemy "wyzwanie" i grzecznie udajemy się na płatną wizytę.
A problemy z pamięcią? Delikwent zastępuje je słowem wyzwanie, cieszy się, życie staje się bardziej podniecające a po chwili już nie pamięta jakiego wyzwania się podjął. Bardzo to interesujące.
Ale tak naprawdę kiedy mamy prawdziwe problemy, szczególnie interpersonalne a te, jak wiadomo są zawsze największym wyzwaniem i kiedy wydaje się nam, że nie rozwiążemy danego konfliktu, bo na pewne rzeczy nie mamy wpływu, pozostaje nam powiedzieć sobie (znów korzystając ze wspomnianej aplikacji): "na świecie żyje 7 miliardów osób, a Ty pozwolisz jednej zepsuć Ci humor? Daj spokój". I tego się trzymajmy, nie pozwólmy psuć sobie humorów, zwłaszcza w poniedziałek.