Zaczęliśmy od zabawy w szukanie krów na okolicznych polach. W wersji dla starszaków krowy owe się liczy i wygrywa oczywiście ten, kto naliczy najwięcej. Dorośli liczą wtedy na uczciwość dzieci. Moje maleństwa jeszcze tajemnej wiedzy matematycznej nie zgłębiły na tyle by pogodzić ekscytację znalezioną krową ze sztuką zapamiętania jej kolejnego numeru. Nagrodę więc miał zdobyć ten kto w ogóle dostrzeże jakąś łaciatą parzystokopytną postać, przeżuwającą niespiesznie soczystą trawę. Jednak jak powszechnie wiadomo w korku krajobraz nie przesuwa się zbyt szybko. Spokojna więc, że zanim moje potworki wypatrzą żądane zwierzę minie trochę czasu i trochę drogi pokonamy. Nie minęło jednak parę chwil a moja najstarsza pociecha wykrzyknęła niczym Archimedes "eureka!", oznajmiając fakt dostrzeżenia zwierzęcia głośnym "ja widzę!!!". Spłoszona, że dałam za łatwe zadanie i będzie trzeba wymyślać nową konkurencję, zaczęłam się rozglądać za zwierzem, ale nic nie dostrzegłam. Spytawszy więc córeczkę gdzie widzi krowy, dostałam odpowiedź: "Widzę!!! O tam!!! Dwa bociany!!!".
środa, 28 sierpnia 2013
Liczenie krów
Jadąc z okolic stolicy na północ w okolice Półwyspu Helskiego wybraliśmy drogę prowadzącą przez jak największą ilość autostrad. Trochę więc musieliśmy nadrobić kilometrów, ale za to komfort podróży po nowiutkiej nawierzchni europejskiej szosy mógł wynagrodzić nam dłuższą ale szybszą jazdę do upragnionej nadmorskiej destynacji. Mógł , ale nie wynagrodził ponieważ to, co nadrobiliśmy gnając w miarę pustą autostradą straciliśmy w eleganckim parokilometrowym korku do bramek wyjazdowych z prawie światowej klasy autostrady. Nagle się okazało, że wszyscy chcą płacić za tę niewiarygodną przejażdżkę ekskluzywną szosą. I trzeba było stać. W środku samochodu atmosfera zrobiła się dość napięta, uwięzione w fotelach dzieci postanowiły powoli zacząć się buntować, bo wiadomo że nic ciekawego nie może się dziać w zwykłym, powolnym jak żółw, upalnym korku. Najmłodszy dał się przekonać łykiem napoju, starsze trzeba było zabawiać intelektualnie.
niedziela, 18 sierpnia 2013
Wakacje!
Tradycyjnie wybraliśmy kierunek polskie wybrzeże. I tradycyjnie byliśmy zadowoleni, bo oprócz tłumów za parawanami, petów w piasku, śmierdzących przyplażowych toalet i głośnych współtowarzyszy, plastikowych, nadbałtyckich pamiątek rodem z Chin, wpychających się bez kolejki, czyhających na wolny stolik zgłodniałych wczasowiczów, ości w rybach i braku miejsc parkingowych, na prawdę jest uroczo.
Sezon letni, jak wiadomo obfituje we wszelakie owocowe rarytasy i na szczęście pośród kół ratunkiwych i innych bibelotow można spotkać małe straganiki uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców i warzyw. Pięknie i obficie ułożone morele, śliwki, kiście winogron ciemnych i jasnych, soczyste jabłka, różnokolorowe pożyczki, jeżyny, borówki, pomarańcze, maliny zachęcają do kupienia swymi barwami i soczystością. Tarcze słoneczników ułożone wśród kolorowych owoców nie pozwalają przejść obojętnie.
Plaża robi dobre wrażenie, woda coraz czystsza, piasek jakby bielszy, roślinność bardziej zielona. Kiedy niebo błękitne a słońce palące, szum fal koi nerwy i uspokaja, wtedy nawet można przymknac oko na niektóre pewne przykre zdarzenia typu przedziurawiona opona, która zechciala sie zepsuć akurat w sezonie. Trochę jej w tym pomoglam jadąc na kapciu pareset metrów. Pompka do dmuchanych materacy i zabawek o fantazyjnej nazwie "Pansam". Sens nazwy dotarł do nas kiedy trzeba było siłami płuc nadmuchać wszelakie koła i plastikowe skutery.
Zasypane foremki w kształcie ulubionych statków były prawdziwą tragedią.
Ale mimo wszystko nasz polski Bałtyk jest najcudowniejszy! Byle tylko nie padało.
Subskrybuj:
Posty (Atom)